6/2000
PO PROSTU DŁUGOKĘCKI

Uważam, że na moją postawę życiową wpłynęli rodzice, którzy całe życie pracowali społecznie. Matka przez trzydzieści lat była szefową Koła Gospodyń Wiejskich w Białyszewie, a ponieważ we wsi nie było żadnej świetlicy, więc imprezy odbywały się w naszym domu. Mój ojciec przez dwadzieścia lat pełnił funkcję sekretarza POP. Reprezentował małą organizację wiejską, a jednak był delegatem na VII zjazd PZPR. Mimo że miał tylko podstawówkę, był lubiany, szanowany i pomagał ludziom w swoim środowisku. Przez dwie kadencje zasiadał w egzekutywie Komitetu Wojewódzkiego i na posiedzeniu potrafił wyciągnąć różaniec z kieszeni. Był takim człowiekiem, którego ja w mojej postawie życiowej naśladuję.

Ja sam zupełnie świadomie wstąpiłem do partii w 1975 roku podczas służby wojskowej, a miałem wtedy 22 lata. Byłem chłopakiem wychowanym na wsi. Po liceum ukończyłem podyplomowe studium zawodowe o specjalności ekonomicznej. Po szkole poszedłem do pracy na kolei, ale po kilku miesiącach zostałem wcielony do wojska. Po zakończeniu służby stwierdziłem jednak, że praca na PKP mi nie odpowiada. Sam sobie znalazłem pracę w SP "Jedność", ale przynależność do partii w czasie mojej pracy zawodowej wcale nie okazała się pomocna.

"Jedność" to dla mnie ogromnie ważne doświadczenie życiowe. Jestem pracoholikiem, a w Spółdzielni natrafiłem na odpowiedni klimat i warunki, aby się nauczyć roboty i zapracować na wyniki. Z całą odpowiedzialnością mogę powiedzieć, że dość szybko zacząłem pełnić rolę koła napędzającego koniunkturę w "Jedności". Poświęcałem się za małe pieniądze, bo takie były czasy. Już w drugim tygodniu pracy w "Jedności" przeszedłem ostry egzamin. Prezes Ludwik Tomaszewicz polecił mi, abym zastąpił chorego kierownika wydziału liczącego ponad 30 osób podzielonych na kilkuosobowe grupy rozproszone po całej Polsce. Przez 10 miesięcy doskonale sobie radziłem. Nie mogłem jednak zbyt szybko awansować z uwagi na młody wiek. Po pewnym czasie trafiłem do zaopatrzenia. W tamtych latach sytuacja w "Jedności" wyglądała dość dziwnie, ponieważ w jednej firmie istniały dwa zaopatrzenia: osobne dla ekipy budowlanej i osobne dla szwalni. W późniejszym czasie oba zaopatrzenia połączono i ja zostałem kierownikiem wydziału. Mój awans zawdzięczałem umiejętnościom i własnej pracy, a nie przynależności partyjnej. Zostałem także wybrany na przewodniczącego Rady Nadzorczej SP "Jedność", co dla mnie jako młodego człowieka było zaszczytem, ale też wiązało się z wielką odpowiedzialnością, ponieważ przewodniczyłem Radzie Nadzorczej w czasie, kiedy w "Jedności" pracowało około 700 osób. Bardzo miło wspominam ten okres mojego życia. W tamtych trudnych latach działałem w sposób tak perfekcyjny, że "Jedność" w ogóle nie miała przestojów z powodu braku surowca. Nasze magazyny zawsze były pełne. W latach osiemdziesiątych na porządku dziennym był handel wymienny. Przykładowo: POM na zamówienie rządowe wytwarzał sterowniki i brakowało mu farby. Ja miałem farbę, ale potrzebowałem blachy. Nikt w okolicy oprócz mnie nie dysponował glazurą. Tym samym grupa budowlana "Jedności" obrabiała wszystkie bloki w Sierpcu. Mogli być najlepsi, ponieważ ja dostarczałem im potrzebnych materiałów.

Awansowałem na wiceprezesa "Jedności", ale z tego okresu nie mam dobrych wspomnień. Zostałem wtedy paradoksalnie wiceprezesem do spraw produkcji i handlu, czyli całości. Wikłano mnie w rozgrywki personalne, ponieważ grupie osób nie podobało się, że idę do przodu, a przecież nie mam wyższego wykształcenia. Jako wiceprezes "Jedności" przeżyłem wiele trudnych chwil, ale właśnie w tamtym czasie nauczyłem się kierowania dużym zespołem ludzkim. Myślę, że nie byłem człowiekiem ugodowym. Wychodziło to na jaw przy udzielaniu absolutorium na Walnym Zgromadzeniu. Balansowałem na granicy. Była to cena, jaką płaciłem za to, że miałem swój kręgosłup. Do dziś to zachowałem: nie kadzę, nie lukruję, ale mówię to, co myślę: prosto z mostu.

Nowa siedziba zakładów odzieżowych Marjoss

W 1989 roku odszedłem z "Jedności" na własną prośbę, ponieważ uznałem, że nie mam tam nic więcej do roboty. Podkreślam, że nikt mnie nie odwoływał ze stanowiska. Odchodząc wiele traciłem. W tamtym czasie złożono mi dwie propozycje: wiceprezesa PSS i prezesa MSP "Kasztelanka". Odmówiłem. Wiem, gdzie moje miejsce w szeregu. Jestem człowiekiem niezwykle żywotnym, sprawdzającym się w działaniu, a nie w przeglądaniu papierów. Moi koledzy mówią mi, że ja powinienem nic nie robić, tylko założyć nogę na nogę i sprzedawać pomysły. Myślę, że dużo w tym racji.

Po odejściu z "Jedności" miałem okres głębokich niepokojów i wewnętrznych rozterek. Nie tłumiły one jednak mojej aktywności. Od państwa Stopińskich wynająłem lokal, w którym po remoncie otworzyłem pierwszy sklep. W budynku gospodarczym stojącym na działce przy domu ustawiłem 5 maszyn i zatrudniłem 10 szwaczek. Było to 4 września 1989 roku. Zająłem się sprzedażą hurtową. Do fiata dorobiłem przyczepkę i zacząłem podróże po Polsce. Dzień w dzień nie licząc godzin wykonywałem pracę kierowcy i dyrektora firmy.

Będąc na swoim, zacząłem produkcję okryć dziecięcych, ale szybko spostrzegłem, że w starciu z konkurencją z Dalekiego Wschodu nie mam szans. Przestawiłem się na kurtki męskie. Było to trafne posunięcie, które przynosiło pieniądze. Zyski w całości inwestowałem w zakup maszyn i poszukiwanie coraz lepszych fachowców. Na mojej 5arowej działce w 1993 roku pracowało ponad 30 osób. Radziłem sobie z zaopatrzeniem, ze zbytem nie miałem żadnych problemów - to był piękny okres. Szyłem duże ilości kurtek i sprzedawałem stosunkowo tanio. Ten boom trwał do roku 1997. W tym czasie miałem 7 akwizytorów i nie było w Polsce miejscowości, gdzie nie sprzedawano by moich kurtek. Na produkcji odzieży dorobiłem się 90% majątku, jaki posiadam w Sierpcu. Pod koniec roku 1996 znalazłem się na rządowej liście 500 największych przedsiębiorców w Polsce.

W 1993 roku po raz pierwszy zetknąłem się z niepełnosprawnymi. Pisma z Urzędu Pracy zachęcające do korzystania z funduszy PFRONowskich przez długi czas zwyczajnie lekceważyłem, dopóki mój kolega z Kutna nie uświadomił mi, że nie mam racji. W grudniu 1993 roku po raz pierwszy skorzystałem z tych funduszy przy utworzeniu dziesięciu stanowisk pracy. Byłem pierwszym w Sierpcu przedsiębiorcą, który skorzystał z PFRONu. Po analizie sytuacji postanowiłem dążyć do uzyskania dla firmy statusu zakładu pracy chronionej. W 1994 roku przyjąłem do pracy 36 osób niepełnosprawnych, ale braki w budżecie państwa spowodowały, że nie mogłem skorzystać z pieniędzy PFRONu. Niemniej jednak wygrałem sprawę, ponieważ mogłem dokonać wyboru spośród sierpeckich niepełnosprawnych tych niepełnosprawnych, którzy nadawali się do firmy. Muszę powiedzieć, że w tamtym czasie byłem przez Wojewódzki Urząd Pracy oceniany jako przedsiębiorca, który w województwie płockim rozwijał się najdynamiczniej, jeżeli idzie o przyjmowanie ludzi do pracy. Traktowano moje wnioski bardzo poważnie. Nie zachowywałem swojej wiedzy wyłącznie dla siebie. Zacząłem podpowiadać sierpeckim przedsiębiorcom, że istnieje możliwość korzystania z funduszy PFRONowskich i jak to robić.

Koniunktura na rynku krajowym skończyła się gwałtownie. Odczułem to boleśnie. Zreflektowałem się, że popełniłem jako przedsiębiorca błąd, ponieważ nie postawiłem odpowiednio wcześnie na jakość produktu. Szyłem szybko i tanio dla klasy robotniczej. Załamanie w 1997 roku postawiło mnie wobec dramatycznego pytania: co dalej? Moja żona radziła mi, aby zamknąć szwalnie i przebranżowić się. Tak postąpiła większość osób z branży. Przykładowo: w Ciechanowie było dziesięć szwalni, a dziś nie ma ani jednej. Ja jednak postanowiłem przeczekać. Liczyłem się z kosztami, ale po trzech latach muszę powiedzieć, że nie spodziewałem się aż takich kosztów. Musiałem się przestawić z produkcji na rynek wewnętrzny na produkcję na eksport. Wiązało się to ze zwolnieniami w roku 1998 i roku następnym, ponieważ nie wszyscy ludzie wytrzymywali tempo, w jakim winna iść produkcja. Nie sądzę, abym mógł przetrwać, gdyby nie inne działalności, z których czerpałem zyski. Tym samym zachowałem zgromadzony majątek. W chwili obecnej w Polsce jest mniej szwalni niż przed trzema laty. Mniej szwalni to znaczy więcej roboty. Zależy mi na ponownym wejściu na rynek krajowy, który jest rynkiem dość kapryśnym. Wymaga krótkich serii i wysokiej jakości wykonania.

Moja sytuacja prawna jako przedsiębiorcy jest trudna. Państwo nie stoi na straży prawidłowego przebiegu zawieranych transakcji gospodarczych. Muszę ciągle ryzykować, że za dostarczony towar nie otrzymam pieniędzy. Kontrahenci zachodni są bardziej nieuczciwi niż nasi. Trzeba poznać mentalność przedsiębiorców zachodnich, dla których jedyną wartością jest pieniądz. Doświadczenia, jakie zebrałem na tym polu, są przygnębiające. Przed nieuczciwością w gospodarce nie bronią w Polsce żadne przepisy. Mam wiele wyroków sądowych, ale moje należności są nieściągalne. Wiadomo, spółki z o.o. To wszystko na ten temat.

Sądzę, że dzisiaj nie mógłbym mówić o kryzysie w odzieżówce jako zjawisku z przeszłości, gdyby nie udane kontrakty z "Gazobudową" na obsługę hotelową pracowników zatrudnionych przy budowie gazociągu Jamał-Niemcy. Zaryzykowałem 2,5 mld zł na remont budynku i wyposażenie go w akcesoria niezbędne w hotelu. Poznałem nową dziedzinę działalności, w której mi się powiodło. Mogłem wówczas wpłacić te pieniądze do banku, wydzierżawić starą szwalnię przy Płockiej, spokojnie i godnie żyć.

Podjąłem jednak kolejne ryzyko i kupiłem nowy budynek o powierzchni 1700 mkw. za duże pieniądze i za duże pieniądze dokonałem jego adaptacji na nową szwalnię. Zrobiłem to z myślą o przyszłości firmy. Aby produkować na rynki zachodnie, trzeba mieć ładny obiekt, trzeba pracować na jedną zmianę. W tej szwalni przyjmuję teraz kontrahentów z Zachodu i widzę w ich oczach zachwyt: zakład im się bardzo podoba. Z moją załogą przeszedłem trudny okres. We wrześniu i październiku przyjąłem do pracy ponad 40 osób. Realizuję konsekwentnie mój dalekosiężny plan. W tak dużym obiekcie nastąpi obniżka kosztów produkcji pod warunkiem, że obiekt będzie w pełni wykorzystany.

Budynki po zlikwidowanej Spółdzielni "Przyszłość" przekształcone w Centrum Kultury

Moją zmorą jako producenta są pośrednicy. Potrzebuję kogoś, kto byłby moim agentem na Zachodzie, ale za rozsądną marżę. Jako przedsiębiorca jestem w branży obserwowany i muszę powiedzieć, że cieszę się dobrą opinią. Zależy mi na tym, ponieważ kontrahenci zachodni najchętniej współpracują z firmami dużymi i mającymi charakter firm rodzinnych. W handlu na Zachodzie liczy się wiarygodność związana z konkretnym nazwiskiem. Najodpowiedniejsza wielkość takiej firmy to 200 pracowników.

Brakowało mi i brakuje osoby, której powierzyłbym kierowanie szwalnią. W Sierpcu wszyscy uczyli się szyć w "Jedności" i nie potrafią już przekroczyć pewnego poziomu. Chcę kogoś z zewnątrz, komu oferuję mieszkanie. Wiążę z tym nadzieję na poprawę wydajności, poprawę jakości i uzyskanie nowego spojrzenia na organizację pracy.

W chwili obecnej we wszystkich działalnościach zatrudniam 230 osób. Jeżeli zwiększyłby się odzieżowy rynek zbytu z łatwością mógłbym uruchomić pracę na drugą zmianę, czyli przyjąłbym jeszcze do pracy 80 osób.

Od roku prowadzę Centrum Kultury przy Kościuszki 34 na terenie upadłej SI "Przyszłość". W Centrum mogą się odbywać trzy niezależne od siebie imprezy. Mam pozwolenie na alkohol i w lato chcę od strony trasy S10 urządzić ogródki piwne. Planuję boisko do piłki plażowej. Zamierzam postawić stoły do ping-ponga. W perspektywie na terenie Centrum znajdzie się też hotel na 40 łóżek.

Należy do mnie sklep "Okrąglak" przy Farnej, który w chwili obecnej już wymaga poważnego remontu. Dalej: teren upadłego "Eltoru" przy Kościuszki i hotel przy Świętokrzyskiej.

Wiem, że mieszkam w Sierpcu. Wiem, jaka tu panuje mentalność. Wiem, co o mnie ludzie mówią. Jeżeli mi się dobrze powodziło na początku lat dziewięćdziesiątych, to płaciłem dobrze i fundowałem załodze zabawy, aby scementować ludzi. Kiedy firma popadła kłopoty, to załoga zaczęła narzekać. Nie sądzę, aby były podstawy do narzekania na mnie. Nie jestem oszustem. Nikogo nie zwolniłem tylko dlatego, że mi się nie podobał. Oczywiście, jak każdy pracodawca byłem pozywany do sądu pracy, ale jak dotąd nie przegrałem żadnej sprawy. Fakt ten stanowi o mnie ważne świadectwo. Swoim ludziom mówię wszystko. Informuję ich, że na przykład kupiłem sobie nowy samochód. Moi ludzie znają moje plany. Wiedzą, gdzie zarabiam pieniądze, gdzie dokładam. Chcę doprowadzić do sytuacji, aby załoga nie zazdrościła mi, ale utożsamiała się z firmą. Okres trudny mamy za sobą. Teraz muszą przyjść sukcesy.

Praca w przemyśle odzieżowym przebiega nierytmicznie. Najwięcej pracy mamy w wakacje, kiedy Zachód wypoczywa. Szanuję moich ludzi. Wiem, co to znaczy matka. W mnie przez cały rok kilka kobiet jest stale na urlopach. Wszystko po to, aby mogły odpocząć i pobyć z rodzinami.

W zarządzaniu firmą wspiera mnie moja żona. Jej dyplom z prawa pracy na UMK bardzo przydaje się przy prowadzeniu spraw kadrowych. Myślę, że przyszłość firmy zależeć będzie od moich dzieci. Liczę na to, że moi synowie zostaną dobrze przygotowani przez studia do prowadzenia spraw firmy w nowej rzeczywistości. Chciałbym, aby firma była rozpoznawana przez fakt, że należy do Długokęckiego. Pragnąłbym, aby moi synowie przyswoili sobie taki sam sposób rozumowania.

Jestem człowiekiem, który ma swoje miejsce zarówno w biznesie, w pracy społecznej, w sporcie czy w kościele. Jestem wciąż tym samym zwykłym człowiekiem, który doskonale się czuje wtopiony w klasę robotniczą. Nie dzielę ludzi na bogatych i biednych. Dla mnie liczy się osobowość drugiego człowieka. Mam liczne i bardzo głębokie przyjaźnie z ludźmi, którzy nie doszli do majątku, ale są wartościowymi ludźmi przez fakt, że pozostają wierni swym życiowym pasjom.

(Wysłuchał i zanotował Zdzisław Dumowski)