6/2000
Jestem w Chicago już siedem lat.

Z Marią Krasińską, byłą nauczycielką języka rosyjskiego w sierpeckim liceum, obecnie nauczycielką angielskiego w Chicago, rozmawia Halina Giżyńska-Burakowska.

Maria Krasińska w towarzystwie wychowanków

Halina Giżyńska-Burakowska: Otrzymanie wizy niezbędnej by móc wyjechać do Stanów Zjednoczonych stanowi barierę nadal niełatwą do pokonania. Ale prawdopodobnie najtrudniej jest zapewnić sobie tam odpowiednią pracę i odnaleźć się w wielkim obcym świecie. Jak Pani sobie z tym poradziła?

Maria Krasińska: Z wyjazdem nie miałam kłopotu. Wylosowałam wizę na stały pobyt w USA (w pewnym momencie odsłoniła się taka możliwość) i zaczęłam się pakować. Uświadomiłam sobie, że realizują się moje plany życiowe. Zawsze chciałam dobrze nauczyć się języka angielskiego, uważałam też, że warto spróbować sił i zmierzyć się z nową rzeczywistością. Przed opuszczeniem kraju ukończyłam kurs języka angielskiego i wyruszyłam w nieznane. Jednak tuż po znalezieniu się w Stanach opuścił mnie dobry nastrój. Poczułam się kompletnie zagubiona. W pierwszym miesiącu pobytu chciałam wracać do domu. Dotkliwie odczułam, jak bardzo wszystko jest tam obce i inne niż we własnym kraju i jak dalece moja skromna wówczas znajomość angielskiego okazała się niewystarczająca. Zresztą oksfordzki język angielski różni się od amerykańskiego. Kiedy słyszy się żywy język amerykański, ma się wrażenie, że to coś całkiem innego niż to, czego się człowiek uczył. Wpada się w panikę, bo trudno się z ludźmi porozumieć. Dopiero po jakimś czasie, mniej więcej po pół roku, dzięki codziennemu kontaktowi z językiem, następuje osłuchanie, wychwytuje się to, co dla niego istotne. Ale do dobrej znajomości języka droga jeszcze daleka, wciąż trzeba ją pogłębiać, a niektórym emigrantom to się w ogóle nie udaje do końca życia. Mnie nauka przychodzi o tyle łatwiej, że jestem filologiem i przed opuszczeniem kraju uczyłam w sierpeckim liceum języka rosyjskiego. Mimo więc różnych obaw i wątpliwości, czy podołam wyzwaniu, postanowiłam rozpocząć starania o uzyskanie w Stanach statusu nauczyciela języka angielskiego. Zapisałam się więc na naukę tego języka w National Louis University w Chicago, gdzie po sprawdzeniu stopnia mojej znajomości języka dostałam się od razu na "poziom" czwarty (pełną edukację zamykało ukończenie poziomu szóstego). Nauka w zakresie jednego poziomu trwa semestr. Przy okazji wspomnę, że wymieniony przeze mnie Uniwersytet posiada trzy filie w Europie, a jedna z nich -Wyższa Szkoła Biznesu mająca opinię jednej z najlepszych szkół prywatnych, znajduje się w Polsce, w Nowym Sączu. Oczywiście od początku, oprócz nauki musiałam pracować, by zarabiać na utrzymanie i uiszczanie opłat za szkołę. Zostałam zatrudniona jako opiekunka do dzieci. Mój dzień był więc wypełniony po brzegi. Od 700 - 1700 pracowałam, a na 1730 musiałam już dotrzeć do szkoły, gdzie zajęcia odbywały się cztery razy w tygodniu i trwały po pięć godzin dziennie.

Maria Krasińska przed wyjazdem do Stanów

HGB. Wspomniała Pani o opłacie za naukę...

MK. Tak. Wynosi ona 2,5 tysiąca dolarów, za semestr, co jak wiadomo jest niemałą kwotą. Na szczęście, jako osoba przebywająca w USA legalnie, otrzymałam stypendium, w związku z czym płaciłam tylko ok. 300 dolarów za semestr. W sensie finansowym nie stanowiło to obciążenia przekraczającego moich możliwości. Ale nauki było bardzo dużo. Ciągle testy i quizy sprawdzające, co wymagało solidnego przygotowania. Ponieważ w ciągu tygodnia nie miałam ani chwili wolnego czasu, cały weekend przeznaczałam na naukę. Na szczęście lubię się uczyć języków, więc to, że trzeba się było naprawdę "przyłożyć" nie sprawiało mi kłopotu. Zwłaszcza, że w szkole panowała wspaniała atmosfera. Liczyło się tylko to, co kto umie. Nauczyciele byli bardzo życzliwi, ale oczywiście wymagający. Przy wszelkiego rodzaju sprawdzianach, nie do pomyślenia jest w USA ściąganie, które uważa się za wysoce nieetyczne, bezsensowne. Nie mieści się to po prostu w mentalności amerykańskiej, zgodnie z rozumowaniem, że każdy uczy się po to, by zdobyć wiedzę, robi to dla siebie, we własnym interesie.

HGB. Czy ukończenie nauki języka dawało Pani szansę na otrzymanie pracy w swoim zawodzie?

MK. Niestety to dopiero pierwszy krok w tym kierunku. Ażeby zostać nauczycielem w Ameryce, tzn. zdobyć certyfikat uprawniający do nauczania, cudzoziemiec musi przeprowadzić nostryfikację dyplomu ukończenia studiów wyższych w swoim kraju. Proces ten nazywa się "evaluation" i jest dokonywany na podstawie dyplomu i indeksu. W oparciu o indeks następuje przeliczenie przedmiotów, ilości godzin zajęć w jakich się uczestniczyło i ocen jakie się otrzymało. Wszystko to jest porównywane z wymogami w tym zakresie w systemie amerykańskim i punktowane. Jeśli się osiągnie odpowiednią ilość punków, otrzymuje się tytuł Bachelor Degree (wyższe zawodowe) lub Master 's Degree (tytuł magistra). Miałam to szczęście, że zaliczono mi mój tytuł magistra. Następnym etapem jest zdanie egzaminu stanowego (każdy stan ma swoje własne wymogi) z języka angielskiego. Egzamin w Northeastern University w Chicago, w formie pisemnej i ustnej nie należał do łatwych. Wyszłam z niego z mieszanymi odczuciami, bojąc się, że go oblałam. Jednak zdałam, co stanowiło dla mnie powód do wielkiej satysfakcji. Był to ten ostatni etap, po którym uzyskałam certyfikat nauczyciela dwujęzycznego- w skrócie ESL (English as a Second Languge- angielski jako drugi język). Mogę uczyć w USA (zarówno w szkole podstawowej, jak i w średniej).

Maria Krasińska w Chicago

HGB. Kim właściwie jest nauczyciel dwujęzyczny? Na czym polega jego rola?

MK. W polskim systemie oświatowym nie ma takich nauczycieli i programów dwujęzycznych, bo nie ma takiej potrzeby. W USA, podobnie jak w Kanadzie mieszka wielu emigrantów, bądź ludzi przebywających na kontraktach w różnych firmach (np. Japończycy). Programy ESL stworzone są dla dzieci tychże ludzi. Spośród nich rekrutują się moi uczniowie. Posługują się oni w domu swoimi rodzinnymi językami, a angielski na ogół znają słabo. Uczą się jednakże według normalnego programu, w tych samych klasach, co dzieci urodzone w USA. Nauczyciel dwujęzyczny nie jest ich "głównym" nauczycielem, lecz można by powiedzieć korepetytorem, który ściśle współdziała z nauczycielem realizującym program określonej klasy. Ilość godzin spędzonych u mnie zależy od potrzeb dzieci. Prowadzę z nimi zajęcia z pisania, czytania, ze starszymi (kl. V, VI), zajmujemy się geografią, biologią, historią. Wszystko to oczywiście odbywa się w języku angielskim, ale tak formułowanym, by potrafili zrozumieć, często bardzo abstrakcyjne dla Japończyka, Chińczyka czy Hindusa tematy, jak np. historia starożytnej Grecji, czy rolnictwo w dawnym Egipcie. Moja praca nie jest więc łatwa. Sama muszę się dużo przygotowywać, po prostu pogłębiać wiedzę z różnych dziedzin. Na początku nie obyło się bez stresu i obawy czy temu podołam. Tak się złożyło, że większość moich uczniów od 0-6 klasy to Japończycy. Podziwiałam te dzieci: uczą się szybko i są bardzo zdyscyplinowane. Miałam też 4 Polaków i chciałam zaznaczyć, że należeli oni również do lepszych uczniów.

HGB. Czy ma Pani także prawo nauczania języka rosyjskiego?

MK. Tak, ale też nie od razu. To, że posiadam dyplom magistra filologii rosyjskiej nie dawało mi takich uprawnień, gdyż ukończyłam studia w Polsce, a nie w Stanach Zjednoczonych. Ponieważ chciałam mieć prawo nauczania w języku rosyjskim, musiałam zdać egzamin z tego języka, identyczny jak z języka angielskiego.

HGB. Po przejściu tej drogi znalezienie pracy w szkole chyba nie było już trudne?

MK. Stało się realne, ale nie nastąpiło od razu. Najpierw tzw. resume czyli historię swojej pracy zawodowej (ważne aby zostało ono dobrze napisane) wysłałam do kilkudziesięciu szkół i czekałam na oferty pół roku. Pod koniec września, gdy dzieci rozpoczęły już naukę otrzymałam propozycję pracy w dobrej, choć odległej od mojego miejsca zamieszkania, szkole podstawowej. A to jak wiadomo bardzo się liczy, zwłaszcza, że pierwsze zatrudnienie ma wpływ na dalszy przebieg kariery zawodowej. Od października więc rozpoczęłam pracę kontynuowaną do dnia dzisiejszego.

Często mówi się, że sposób nauczania w Stanach Zjednoczonych bardzo się różni od metod stosowanych w Polsce. Na czym polegają różnice?

MK. W Polsce główny akcent kładzie się na wiedzę encyklopedyczną. Dąży się do tego, by wtłoczyć do głów dzieci jak najwięcej wiadomości. W Stanach uważa się, że zadaniem szkoły jest nauczyć młodego człowieka myślenia i samodzielnej pracy. Szkoła wyposażona jest w nowoczesne urządzenia. Każdy uczeń ma dostęp do komputera, do internetu, korzysta z wielu gotowych materiałów, z których może wycinać fragmenty, układać zdania, naklejać itp. W ciągu roku wypełnia się setki testów, dzięki czemu nawet uczniowie z najmłodszych klas dobrze sobie z tym radzą. Inaczej też rozumie się dyscyplinę w szkole. Dzieci mogą w czasie lekcji wyjść do biblioteki, by skorzystać z materiałów, potrzebnych do tematu, nad którym pracują. Zajęcia tak się prowadzi, by uczniowie mogli sobie sami regulować intensywność nauki. Ponieważ odbywa się to na większym niż w Polsce "luzie". Nie ma przerw i wiążącego się z tym biegania po korytarzu i hałasu. Jest natomiast między lekcjami jedna godzina przeznaczona na lunch, kiedy uczniowie mogą wyjść na zewnątrz. Nie prowadzi się też w szkole amerykańskiej zeszytów. Gdy pracowałam z dziećmi w szkole polskiej sobotniej, ucząc je języka polskiego (to jeszcze jedno moje doświadczenie w czasie pobytu w USA), próbowałam je wdrożyć do korzystania z zeszytów. Ale to się nie udało, bo były to już dzieci w większości urodzone w Stanach Zjednoczonych. W sumie szkoła amerykańska jest mniej stresująca niż polska, a zajęcia ciekawiej organizowane. Pracować jednak, ucząc się w dobrej szkole, trzeba dużo, także w domu, po lekcjach.

HGB. Wśród różnic dzielących nasze szkolnictwo od tamtejszego należałoby też pewnie wymienić zarobki nauczycieli?

MK. Powiedziałabym, że usytuowanie zarobków nauczycieli na tle uposażeń innych grup zawodowych nie różni się specjalnie od tego, co w Polsce. Ale poziom życia w USA jest o wiele wyższy, więc nauczyciele mają się lepiej. Zarobki roczne nauczyciela wynoszą od 20-50 tysięcy dolarów rocznie. Rozpiętość ta wynika z wykształcenia, stażu pracy, zajmowanego stanowiska itp. Nie można jednak tych dolarów amerykańskich nauczycieli przeliczać na złotówki według kursu NBP i porównywać z zarobkami polskich nauczycieli, z uwagi na wyższe koszty utrzymania w USA.

HGB. Wyjazd do Stanów Zjednoczonych i pracę w swoim zawodzie na ogół uważa się za uśmiech losu. Czy Pani zdaniem obcokrajowiec może tam nie tylko nieźle zarobić, ale czuć się po prostu dobrze?

MK. Mogę powiedzieć, że tak. Jest to kraj, w którym człowieka ocenia się nie według tego skąd pochodzi, ale co sobą reprezentuje. Odczuwa się szacunek dla ludzi wykształconych, m.in. uznanie wzbudza znajomość kilku języków. Ale największym plusem tego kraju jest szeroko pojęta tolerancja. Z całą odpowiedzialnością mogę stwierdzić, że jest to jedyny kraj na ziemi, gdzie emigrant może znaleźć drugą ojczyznę. Ja na przykład utrzymuję miłe kontakty towarzyskie, przyjaźnię się z moimi pierwszymi pracodawcami i ich dziećmi, czuję wobec siebie życzliwość. Jednakże choć Ameryka powoli staje się moim drugim domem, Polska będzie zawsze moją prawdziwą ojczyzną. Obawiam się, że rozdarcie między dwoma domami pozostanie we mnie na zawsze, a "sen emigranta" będzie mnie prześladował do końca życia. Kiedy jestem w Polsce budzę się i wydaje mi się, że jestem w Chicago. Jestem w swoim mieszkaniu w Chicago, często śni mi się stary dom na Czałpinie, w którym spędziłam dzieciństwo i lata młodzieńcze. Nie zarzekam się też, że nie wrócę na stałe do Polski, ale niezależnie od tego, jak potoczą się moje losy zawsze będę się czuła Polką.

HGB. Dziękuję za rozmowę i życzę powodzenia w wielkim świecie.

Halina Giżyńska-Burakowska