4/2001
Pyłochłon, rondówki i baranica pana inspektora
(ze "Wspomnień syna wiejskiego nauczyciela” - lata międzywojenne)

Zbigniew Kubiński w wieku 12 lat (rok 1935), uczeń I klasy gimnazjum w Sierpcu

Podczas gdy postać matki kojarzy mi się przede wszystkim z zajęciami w kuchni, w gospodarstwie, to postać ojca z izbą lekcyjną i poprawianiem zeszytów przy stole w małym pokoju.

Izba lekcyjna była dla mnie nierozłączną częścią domu i przebywanie w niej wpisane było w tok moich codziennych zajęć od najwcześniejszego dzieciństwa, jeszcze zanim wpisany zostałem w rejestr uczniów. Chodziłem tam nie tylko po skończeniu przez ojca lekcji, gdy urzędowała tam sprzątaczka, ale i podczas prowadzonych przez ojca zajęć. Była to dla mnie jakby zabawa w ucznia, z tym że i szkoła była prawdziwa i prawdziwy nauczyciel. Przesiadywałem więc w klasie obserwując z ciekawością, co robią uczniowie, wsłuchiwałem się w słowa ojca. Na pewno imponował mi wtedy swoją wiedzą, którą wszyscy na pewno musieli podziwiać, imponował, gdy wydawał dzieciom polecenia, a one posłusznie musiały je wykonywać. I tak ,bawiąc się w ucznia, sam nie wiem kiedy, nauczyłem się czytać, pisać i w wieku siedmiu lat zostałem oficjalnie wpisany na listę uczniów drugiej klasy.

Izba lekcyjna w Łążynie była stosunkowo duża. Podzielona była na dwie części, w każdej z nich stał z tyłu rząd starych, długich, pięcioosobowych ławek, pewnie po trzy w każdym rzędzie, a przed nim jeszcze po dwa rzędy nowych, dwuosobowych, po dwie w każdym rzędzie. W sumie więc, według moich obliczeń, było w klasie miejsc dla przeszło czterdzieściorga dzieci.

Naprzeciw ławek, stała tablica, a tuż za nią żeliwny piecyk, od którego w mroźne dni płynęło przyjemne ciepło. W piecyku paliło się torfem. Pamiętam, że dla ocieplenia pomieszczenia zakładało się na zimę drugie okna, które w lecie wynoszono na strych. Między oknami, dla ich uszczelnienia, wysypywało się na parapet piasek. Gdy piszę teraz te słowa, historia z tym piaskiem wydaje mi się nieprawdopodobna, ale przecież nie mógłbym tego wymyślić. Ba, zachowały mi się przecież jeszcze w pamięci bibułkowe bombki, które dla ozdoby kładło się na ten piasek.

Za piecykiem, niedaleko szczytowej ściany, stał stół nauczyciela. Poza jego plecami wisiała na ścianie mapa Polski. Ciekawa to była z pewnych względów mapa, wydana być bowiem musiała bezpośrednio po odzyskaniu niepodległości, gdy nie ustalone były jeszcze wszystkie granice państwa i dlatego granice wschodnie, a wydaje mi się, że i na Śląsku, zaznaczone zostały przez jednego z poprzedników ojca odręcznie czerwoną kredką.

Lubiłem, gdy po lekcjach izba już opustoszała, stawać przed tą mapą, odczytywać na niej nazwy miast, rzek, odbywać po niej podróże, dokonywać w marzeniach korekty granic, przyłączając do Polski "należne jej" tereny. Drugim obiektem mojego zainteresowania był wiszący na ścianie obok mapy duży Matejkowski poczet królów polskich. I przed nim stawałem często, wpatrywałem się w wizerunki naszych władców, odczytywałem wielokrotnie z uwagą informacje o dziejach ich panowania, a szczególnie interesowały mnie stoczone przez nich wojny i bitwy. Dumą napawały mnie ich zwycięstwa i dzieliłem naszych królów na dobrych i złych, a dobrymi byli oczywiście ci, którzy bili wrogów Polski i rozszerzali jej granice.

Były to dla mnie pierwsze lekcje historii, a zainteresowanie nią pozostało ze mną na wiele lat. Uzupełniały tę moją historyczną wiedzę pogadanki ojca na lekcjach historii w starszych klasach. Ojciec mówił ładnie, z przejęciem, w dramatycznych momentach swych opowieści wzruszał się, słuchałem ojca z zapartym tchem, jego wzruszenie udzielało się i mnie.

Początek roku szkolnego zapowiadało pojawienie się szklanej, oplecionej wikliną,bańki z "p y ł o c h ł o n e m", którą skądś przynosił ojciec. We wnętrzu bańki znajdowała się ropopochodna oleista brunatnego koloru ciecz o silnym specyficznym zapachu, który wypełniał później przez cały rok izbę szkolna tracąc z upływem miesięcy swą intensywność. Następowało smarowanie podłogi, która pod wpływem płynu ciemniała i zachowywała odtąd lekką wilgoć, zapobiegającą unoszeniu się kurzu w powietrzu podczas zamiatania podłogi codziennie po lekcjach.

Często towarzyszyłem sprzątaczce w tej czynności. Pamiętam, że dla ułatwienia sobie zamiatania podłogi stawiała krótkie ławki pionowo. Dawało mi to okazję do zabawy, można było chować się do pulpitów stojących pionowo ławek. Musiałem być bardzo szczuplutki, jeśli udawało mi się w takim pulpicie zmieścić.

Wymyśliłem też sobie inną zabawę - z liniałem. Metrowej długości liniał służył mi za coś w rodzaju tyczki do skakania. Z jego pomocą przemierzałem skokami salę w jedną i drugą stronę.

Jak już wspomniałem , nie pamiętam, kiedy zacząłem regularnie uczęszczać na lekcje. Nie pamiętam też gdzie i z kim siedziałem w ławce, gdy stałem się normalnym uczniem. Na pewno ze względu na swój wiek i wzrost była to ławka w pierwszym rzędzie. Przypominam sobie za to fragmenty niektórych lekcji, a więc na przykład lekcję rysunków, podczas której rysowałem sztachety płotu, jaki okalał nasz ogródek przed budynkiem szkolnym. Rysowałem dokładnie, starannie, przy pomocy linijki i musiałem być widocznie ze swego dzieła bardzo zadowolony, jeśli utkwił mi ten moment na trwałe w pamięci.

W tamtych czasach miały miejsce lekcje, które od kilku dziesiątków lat zniknęły z programów zajęć szkolnych - lekcje kaligrafii czyli pięknego pisania. Do kaligrafii mieliśmy specjalne zeszyty, w których obok poziomych linii, jakie znajdują się dziś w zeszytach dla najmłodszych, były i pionowe, zdaje się, że lekko skośne. W rezultacie powstały lekko pochylone krateczki, w które z maksymalną starannością należało wpisywać litery. Nic dziwnego, że znikające już pokolenie najstarszych ludzi, którzy w dzieciństwie mieli do czynienia z kaligrafią, może się pochwalić pięknym wyraźnym pismem. Niestety, ja należę tu raczej do wyjątków, lekcje kaligrafii niewiele mi pomogły i zdarzyło mi się spotkać z zarzutem, że bazgrzę.

Na charakter pisma duży wpływ miały s t a l ó w k i, jakie wkładało się do o b s a d k i. Nie było wtedy jeszcze wiecznych piór, tym bardziej długopisów Przynosiło się więc do szkoły w piórniku obsadki, stalówki, poza tym k a ł a m a r z z niebieskim atramentem. W niektórych szkołach w pulpitach ławek znajdowały się otwory, w których tkwiły kałamarze szkolne, nie potrzeba było wtedy przynosić własnych. Biada, gdy do kałamarza dostały się jakieś nieczystości, które mogły przyczepić się do zanurzanych w atramencie stalówek. Jeśli się w porę nie dostrzegło niebezpieczeństwa, kleks był pewny. A palce ucznia w tamtych czasach bardzo często poplamione były atramentem.

Jeśli chodzi o stalówki, było ich kilka rodzajów. Były więc tak zwane "p e s t k i", używane chyba najpowszechniej, stosunkowo twarde i najmniej nadające się do kaligraficznego pisania, gdyż ze względu na ich twardość nie można było należycie "cieniować" liter. Bardzo miękkie były "k r z y ż ó w k i"; zwane tak od małego po ich środku wycięcia w kształcie krzyżyka. Pisząc nimi łatwo było różnicować grubość kreski, a więc "cieniować" litery, z odpowiednią siłą naciskając bądź zwalniając nacisk. Równie chętnie używane były przez ceniących kształtne pismo r o n d ó w k i ; miały one, w odróżnieniu od ostro zakończonej krzyżówki, przyciętą końcówkę, a pożądaną grubość kreski osiągało się przez odpowiednie ustawienie stalówki przy pisaniu. Przez długi okres czasu posługiwałem się, ale już w klasach starszych, właśnie rondówką, podczas gdy ulubioną stalówką ojca, była zawsze krzyżówka.

Wracam jednak do lekcji. Chyba najprzyjemniejszymi dla wszystkich łążyńskich dzieci były lekcje śpiewu. Pamiętam kilka piosenek, których nauczył nas w szkole ojciec. Była więc piosenka o kłótliwych wróbelkach:

Pobiły się na ulicy
Dwa małe wróbelki
Szło im o ziarnko pszenicy
Skarb to wszak niewielki

Gdy nadeszła zima, rozbrzmiewały w klasie piosenki o zimie, które szczególnie zapadły mi w pamięci. Pierwsza z nich o wesołej skocznej melodii, rozpoczynała się od słów:

Już się zachmurzyło
Słonko się zakryło
Pada, pada śnieżek biały
Dawno go nie było
Dalej na saneczki
Chłopcy i dzieweczki
Pojedziemy wszyscy razem
Z wysokiej góreczki

Śpiewaliśmy ją roześmiani, rozbawieni, a największą wesołość budziło zakończenie piosenki:

Aż tu naraz b ę c na śnieżek
I wszyscy leżymy!

I druga z tych piosenek o zimie, piękniejsza, choć zima w niej nie niesie radości, jest surowa, zła:

Hu, hu, ha; hu,hu,ha
Nasza zima zła
Szczypie w nosy, szczypie w uszy
Mroźnym śniegiem w oczy prószy
Wichrem śnieżnym gna
Nasza zima zła
Nasza zima zła

Nucę sobie czasem tę piosenkę i zamknąwszy oczy czuję się małym chłopcem siedzącym w pachnącej pyłochłonem izbie szkolnej. Za oknami trzaskający mróz, który pokrył szyby fantastycznymi lodowymi liśćmi, ale tu w klasie ciepło, od strony piecyka bucha żar. Ojciec stoi przed nami, ręką podając takt, i słyszę swój głos i głosy całej naszej gromadki dziewcząt i chłopców wyśpiewujących słowa refrenu:

Nasza zima zła - a
Nasza zima zła.

Dla większości dzieci szkoła to kilka godzin lekcyjnych spędzonych w dni powszednie w jej murach, na resztę dnia można było o niej zapomnieć. Ja oddychałem atmosferą szkoły cały dzień, przez wszystkie dni tygodnia. I to nie tylko dlatego, że zaglądałem do izby szkolnej, by się tam pobawić, postać przed mapą czy pocztem królów polskich. Oddychałem nią również w mieszkaniu, a przenosił ją tu ojciec wraz z plikami uczniowskich zeszytów, które popołudniem czy wieczorem przeglądał poprawiając zadania klasowe czy domowe. A chwile te głęboko zapadły w mej pamięci.

Ojciec siedzi przy stole w małym pokoju. Na stół pada światło z okna przed którym stół stoi, albo, gdy zapadł już jesienny czy zimowy zmrok, ze stojącej na stole lampy naftowej krytej mlecznobiałym kloszem. Przed ojcem na stole stos k a j e t ó w, jak nazywano wówczas zeszyty, kałamarz z czerwonym atramentem, w ręku obsadka z osadzoną w niej stalówką krzyżówką. Stoję przy ojcu i zaglądam przez ramię wspinając się na palcach, a może klęcząc na krześle dostawionym do krzesła ojca, z łokciami na stole, podpierając głowę dłonią. Z ciekawością połączoną z jakimś szacunkiem czy podziwem dla umiejętności ojca, śledzę ruchy pióra, którym poprawia błędy, czasem pojawia się na jego twarzy grymas, gdy błąd jest rażący; wtedy i ruch pióra po papierze jest jakiś inny, bardziej zdecydowany, gniewny. Chwila zastanowienia i oto wystawia ojciec ocenę: n i e d o s t a t e c z n y lub d o s t a t e c z n y, czasem d o b r z e i wtedy literki , z których składa się ocena, są jakby większe, pisze je ojciec z większą starannością, co jest wyrazem jego zadowolenia. Czasem staram się podpowiedzieć ojcu ocenę, a raczej odgadnąć ją. Najczęściej odgaduję, ale czasem ojciec kręci głową, nie zgadza się, stawia inną i wiem, że ojciec ma rację. Oceny wypisuje ojciec zawsze bardzo czytelnie, charakter pisma ma bardzo piękny, literki są wycieniowanie, przecież używa ojciec miękkiej krzyżówki.

Gdy ojciec poprawia zeszyty uczniów z mojej klasy, napięcie zwiększa się. Tak, teraz kolej na mój zeszyt. Ojciec bierze go do ręki spokojnie, jak każdy inny, nie zdradza słowem ani gestem, że sam jest bardzo zainteresowany tym, jak napisał jego syn. Śledzę z biciem serca ruchy stalówki, dotknie nią czytanego tekstu czy nie. Nie, nie ma błędu i ojciec wypisuje ocenę: b a r d z o d o b r y. Jest na pewno zadowolony ale się z tym też nie zdradza. Zresztą to przecież normalne: jego syn nie mógłby dostać innej oceny niż dobra lub bardzo dobra.

* * *

Mniej więcej co dwa lata, choć zdarzało się że i częściej, oceniano również i ojca. Czynił to oczywiście pan inspektor po zhospitowaniu kilku zajęć lekcyjnych.

Zachowały się przedwojenne, przechowywane w inspektoracie, akta ojca, w których między innymi znajdują się wystawiane, przez wizytujących szkołę inspektorów, oceny jego pracy w kilku szkołach. Ciekaw jestem, w jaki sposób akta te, prawdopodobnie cała teczka akt dotyczących pracy ojca w okresie międzywojennym, znalazły się po wojnie w jego rękach. Prawdopodobnie jakiś jego znajomy uchronił je przed zniszczeniem przy likwidowaniu archiwów inspektoratu czy to jeszcze przez Niemców podczas okupacji, czy to już przez nowe władze po wojnie.

Wpisywane ręcznie pięknym kaligraficznym pismem przez inspektora spostrzeżenia powizytacyjne stanowią dziś ciekawy przyczynek do poznania kryteriów oceny pracy.

A oto kilka tych wpisów:

"Według wizytacji szkoły l-kas. W Malanowie z jez. polskiego w oddz. I i II dnia 11 czerwca 1920 r.

  • Oddział I - wykazuje pismo b. piękne i staranne
  • II - czytanie i objaśnianie ustępu - metodyczne
  • I - czytanie i opracowanie wiersza metodyczne

    Wyniki pracy bardzo dobre.

    plikacja (?) i zdolności wcale dobre, przygotowanie metodyczne na wzorach rosyjskich - dobre - praktyka duża - zachowanie chwalebne.

    Inspektor szkolny - Krogulski

    Chlebowo, dnia 4. IV. 1924 r. Oddz. I i II. Pismo nauczyciela staranne - pismo uczniów czyste i kształtne

    Dziś w dobie komputerów nikt już nie zwraca uwagi na to, czy pismo uczniów, a tym bardziej nauczycieli jest "piękne" i "staranne" bądź czyste i kształtne

    Przyjeżdżał pan inspektor do wizytowanej przez siebie szkoły czyjąś chłopską furką lub bryczką. Nie dysponował przecież w tamtych czasach służbowym autem, nie mógł korzystać z komunikacji autobusowej, bo takiej jeszcze nie było. Można sobie wyobrazić jak uciążliwe były te wyprawy bryczką do odległych nieraz wsi polnymi drogami w dżdżyste jesienne dni, podczas zimowych zawiei lub wiosennych roztopów.

    I gdy pewnego mroźnego dnia pan inspektor jadąc bryczką porządnie przemarzł odziany w wytarty paltot, po powrocie do biura zasiadł za biurkiem i napisał do kuratorium... "wniosek na otwarcie kredytu na zakup baranicy" ("baranica" to oczywiście kożuch) We wniosku napisał:

    "W inspektoracie szkolnym w ...................................... brak jest baranicy niezbędnej podczas zimy - bowiem kwota asygnowana w roku 1920 N/k 150.000 na zakup koni z uprzężą i bryczką była niewystarczająca.

    Według opracowanego planu dalszej mej pracy systematycznej rozjazdy służbowe w powiat w roku szkolnym 1922/23 zajmować muszą koniecznie 4 dni przeciętnie tygodniowo (!)..."

    Przytoczony wniosek jest jak najbardziej autentyczny, a jego treść poznałem przypadkowo: odpis tego wniosku znajduje się na odwrocie odpisu pisma powiadamiającego o przeniesieniu ojca z Malanowa do Głodowa.

    Jakże to znamienne dla tamtego okresu powojennej biedy, kiedy w ten sposób starano się oszczędzać biurowy papier.

    Zbigniew Kubiński

  •