4/2000
Trójkąt rodzinny z ulicy Płockiej
Chyżyńscy, Wyczałkowscy, Tułaczowie

Chyżyńscy, Wyczałkowscy, Tułaczowie, to trzy rodziny, którye prowywarły niemały wpływ, zwłaszcza na życie międzywojennego Sierpca. Wywodzili się z rzemieślników. Urodzony rok po wybuchu powstania styczniowego w 1864 roku w Sierpcu Wiktor Chyżyński był stelmachem, o rok młodszy Jan Wyczałkowski kucharzem, a urodzony w 1875 r. Piotr Tułacz pochodzący ze wsi Święto spod Skierniewic cukiernikiem. Połączyły ich małżeństwa, zawarte przez przedstawicieli drugiego już pokolenia. Córka Chyżyńskiego Halina wyszła za syna Wyczałkowskiego - Aleksandra, a jej brat Alfred ożenił się z Krystyną Tułaczówną.

Byli to ludzie pracowici, dynamiczni i ambitni, toteż szybko zmieniał się ich status majątkowy i społeczny. Chyżynski stał się właścicielem sklepu przy ul. Płockiej 13, obok cukierni, zaopatrującego Sierpczan oraz okoliczną ludność w opał ,nawozy sztuczne, maszyny rolnicze a nawet broń. Wyczałkowski otworzył duży, zasobny sklep spożywczy przy ul. Płockiej 14, a Piotr Tułacz w 1906 roku założył istniejącą do dziś cukiernię przy ul. Płockiej 15, która wkrótce doczeka się stulecia swej działalności.

Wiktor Chyżyński Pelagia Chyżyńska

Naukę we wszystkich trzech domach ceniono wysoko. Toteż wszystkie dzieci z tych rodzin uczyły się i kończyły studia lub przynajmniej je zaczynały, a w najgorszym razie zdobywały wykształcenie średnie. Natomiast starsi panowie legitymowali się edukacją porównywalną ze statusem obecnej szkoły podstawowej, ale trzeba pamiętać, że "gorodskoje triklassnoje uczyliszcze", które ukończyli to wcale w tamtych czasach nie było mało. Nie poprzestawali zresztą na zdobytej tam wiedzy, lecz kontakt z książką utrzymywali nadal. Nic więc dziwnego, że dobrze znali historię Polski i należeli do ludzi światłych. Zwłaszcza Chyżyńscy i Tułaczowie dysponowali bibliotekami zawierającymi klasykę polską i obcą i uzupełniali je na bieżąco ciekawszymi nowościami.

Wśród pisarzy szczególną sympatią w tych domach cieszył się Henryk Sienkiewicz i Józef Ignacy Kraszewski. Najwięcej czytał i dobrze pisał po polsku Wiktor Chyżyński. Nie tylko znał zasady pisowni ojczystego języka, ale posiadał umiejętność jasnego, poprawnego formułowania myśli. Był to w ogóle człowiek ceniący sobie porządek i elegancję. Przejawiało się to także w jego wyglądzie zewnętrznym. Ubierał się zgodnie z wymogami mody. Nie żałował trudu, by utrzymać w nienagannym stanie popularne wówczas wśród mężczyzn, zakręcone do góry wąsy, choć wymagało to zakładania codziennie na noc specjalnego "urządzenia" tzw. bindy. Latem nosił marynarki z naturalnego jedwabiu o obco już dziś brzmiącej nazwie - czesucza, w kolorze kremowym, gdy dzień był słoneczny, w czarnym gdy niebo zasnuwały chmury. Szyku całości dodawała laseczka, zakończona piękną srebrną rączką.

Wszyscy trzej panowie przyzwoitość i solidność zawodową uważali za podstawę swoich wszystkich poczynań. Jako sprawę honoru (a tego za żadną cenę nie chcieli splamić) przyjęli, by mieć w swoich sklepach dobry towar, bo przecież klientowi nie wolno sprzedać czegoś niepełnowartościowego.

Oprócz pracy zapewniającej utrzymanie rodzin podejmowali też różne działania na rzecz mieszkańców miasta. Najbardziej udzielał się społecznie Wiktor Chyżynski, który był jednym ze współzałożycieli sierpeckiego gimnazjum. Należał również do bardzo zaangażowanych działaczy straży pożarnej. Oprócz tego wchodził w skład komisji pojednawczej, która jako sąd obywatelski, choć nie posiadała uprawnień sędziowskich odbywała posiedzenia w budynku sądu. Przez pewien okres blisko współpracował także z Kościołem. Miało to miejsce za proboszczowania księdza Melchera, człowieka skromnego i bardzo oddanego parafii. Z działalności tej wyłączył się, gdy ksiądz poprosił go, by zbierał na tacę.

Komitet obchodów Święta Morza, 1933 r. Po środku z papierosem - Aleksander Wyczałkowski, obok rabin sierpecki, nieco dalej ks. Leon Pomaski a przy nim, wysunięty do przodu Jan Wierzbowski, z lewej strony naczelnik więzienia Aleksander Krajewski z synem, a w jasnym płaszczu burmistrz Żelewski.

Ciosem, z którym nie umiał się pogodzić stała się dla niego klęska Polski we wrześniu 1939 r. Początkowo wierzył, że dzięki zachodnim państwom, naszym sojusznikom, wszystko się szczęśliwie zakończy i okupacja potrwa najwyżej do wiosny. Po upadku Paryża, gdy stało się jasne, że trzeba się liczyć jeszcze z długą obecnością wroga w naszym kraju, Chyżyńskiego ogarnęło straszliwe przygnębienie. Nic więc dziwnego, że znajomy, który pogodził się z tamtą rzeczywistością i próbował przekonać do jej akceptacji pana Wiktora, wywołał nie dające się opisać oburzenie. Chyżyński plunął i tupiąc nogami krzyczał: "precz z mego domu". Po tej aferze, jak relacjonuje wnuczka pana Wiktora Krystyna Wyczałkowska, zaraz następnego dnia, zjawił się przedstawiciel arbeitsamtu z wezwaniem jej do pracy.

Dziadek Chyżyński nie wierzył też w możliwość wysiedlenia z własnego mieszkania. Rodzina nie była więc do tego przygotowana. W dodatku nie posiadała pieniędzy, bo żadna z trzech prezentowanych tu rodzin nie zdecydowała się na wymianę złotówek na marki w przekonaniu, że to wstyd. Wszystkie te szokujące wydarzenia stanowiły dla Wiktora Chyżyńskiego koszmar, z którym nie umiał żyć. W kilka tygodni po wysiedleniu, zmarł w Krakowie. Jego trzej synowie Tadeusz, Mirosław i Alfred walczyli w 1939 r. i dostali się do niewoli. Dwaj pierwsi przebywali w obozie jenieckim dla oficerów. Alfred, mąż Krystyny Tułaczówny, żołnierz pogranicza, znalazł się w obozie jenieckim, gdzie śmiertelnie zachorował. Wypuszczony przez Niemców z obozu w 1942 r. wkrótce zmarł w Krakowie w wieku 37 lat. Jego syn Kazimierz, wnuk Wiktora w momencie mobilizacji w 1939 r. miał trzy miesiące, nie znał więc swego ojca.

Mniej widoczna była obecność w Sierpcu Jana Wyczałkowskiego. Ale drugie pokolenie wywodzące się z tego rodu odznaczało się już większym dynamizmem. Jeden z synów Jana, Aleksander, uczył się w Gimnazjum im. Jana Sobieskiego w Krakowie, po czym wstąpił do seminarium duchownego. Pragnął zostać misjonarzem. Doszedł jednak do wniosku, że to nie jest właściwa dla niego droga. Rok czy dwa studiował medycynę na Uniwersytecie Jagiellońskim. Był w Legii Akademickiej, dzięki czemu otrzymał stopień oficerski. W 1919 r. brał czynny udział w odsieczy Lwowa. Ale swoje właściwe miejsce odnalazł studiując filologię klasyczną. Marzył by pojechać do Grecji. Swoją miłość do starożytnej Hellady przekazywał wychowankom, jak można sądzić, z dobrym skutkiem, gdyż zwłaszcza uczennice przepadały za swoim profesorem i zapewne przyswajały sobie wartości, które z takim zapałem im przedstawiał. O swojej miłości do Grecji mówił także w domu, gdzie deklamował wiersze starożytnych poetów. Żona profesora, Halina, jak już wcześniej wspomniałam z domu Chyżynska, uczyła dziewczęta na pensji Anny Piniarowicz. Po połączeniu pensji z ośmioklasowym gimnazjum była nauczycielką w szkole powszechnej (podstawowej) w Sierpcu, kierowanej przez Jana Wierzbowskiego.

Aleksander Wyczałkowski s. Jana, zamordowany w Starobielsku

Aleksander Wyczałkowski po ukończeniu studiów, przez kilka lat uczył łaciny w Sierpcu a w roku szkolnym 1933/34 przeniósł się do Płocka, do Małachowianki. Należał do gorących zwolenników Józefa Piłsudskiego i aktywnych działaczy BBWR oraz Ligi Morskiej i Kolonialnej. Uczestniczył w patriotycznych organizacjach, przemawiał z okazji różnych rocznic i obchodów. W Płocku był oficerem wychowania wojskowego. W 1939 r. został zmobilizowany. Wezwany na piątek, wyjechał w środę, w przekonaniu, że trzeba się stawić do wyznaczonego punktu zbiorczego przed terminem, bo przecież może się tam przydać. Córka, Pani Krystyna Wyczałkowska wspomina, że gdy na dworcu kolejowym w oczach żegnającej ojca mamy pojawiły się łzy, ona wychowana w duchu patriotycznym powiedziała: "nie płakać, idzie walczyć za ojczyznę". Okazało się, że było to rozstanie na zawsze. Aleksander Wyczałkowski znalazł się w niewoli rosyjskiej i zginął wraz z innymi polskimi oficerami w Starobielsku w 1940 r. W zbiorach córki zachowały się kartki wysyłane przez ojca z obozu, w których wyrażał swój niepokój o rodzinę i tęsknotę za domem. W jednej z nich, wysłanej 9 marca 1940 roku napisał m.inn. "Dnia 26 lutego otrzymałem od Was pierwszą kartkę. Nie macie pojęcia co to było dla mnie za święto. Odżyłem wreszcie, że żyjecie...Chciałbym być z Wami. Przypuszczam, że Wam trudno beze mnie, zawsze bym się na coś przydał. Ale trudno, taka wola nieba. Jest tu nas duża gromadka sierpczan i płocczan. Z utęsknieniem oczekujemy wiadomości." Na końcu listu znalazło się pytanie: "Czy z mieszkania coś ocalało, pewnie nie, ale to głupstwo, grunt że Wy jesteście zdrowe". I jeszcze dopisek z boku: "Krysieńce składam życzenia, żeby się dzielnie trzymała!"

Żona Aleksandra Wyczałkowskiego, Halina, z domu Chyżyńska z uczennicami.

Być może, były to ostatnie słowa skierowane do córki, jedynego dziecka P. Wyczałkowskich, które brzmią jak testament. Bez wątpienia wypełniany przez Panią Krystynę w całej rozciągłości. Jeszcze gdy jej nie znałam docierały do mnie opinie o jej profesjonalizmie, życzliwości wobec ludzi, którym jako prawnik często bezinteresownie pomagała i czyni to nadal.

Wciąż obecna jest w Sierpcu pamięć Piotra Tułacza. Cukiernię założoną przez seniora prowadzą obecnie wnuki i prawnuki ale na szyldzie widnieje nadal imię i nazwisko dziadka. Choć więc przybył tutaj jako obcy zakorzenił się na stałe. I mimo, że nie żyje niemal od pół wieku (zmarł w wieku 82 lat) jest wspominany z szacunkiem i ogromną sympatią jako człowiek mądry, niezwykle serdeczny i ciepły. Oczywiście znało go starsze pokolenie sierpczan. Młodszym warto nieco przybliżyć tę postać. "Sierpecki Blikle", jak go nazywano, zawodu uczył się w warszawskiej firmie Juliana Arnolda działającej przy ul. Marszałkowskiej 119. W 1895 r. otrzymał dyplom potwierdzający, że "wyuczył się kunsztu cukierniczego w ciągu lat 5 sprawując się dobrze". Po kilkuletniej pracy w Warszawie otworzył własną firmę cukierniczą w Sierpcu. Początkowo mieściła się przy rynku (obecnym Placu Kardynała Wyszyńskiego), a następnie, aż do dziś, w nabytym od rodziny Borowskich domu przy ul. Płockiej 15. Piotr Tułacz znakomity fachowiec i świetny kupiec, którego wyroby znało całe płockie Mazowsze, wychował kilka pokoleń cukierników. Jako wyróżniający się obywatel Sierpca otrzymał Brązowy Krzyż Zasługi nadany mu przez premiera Felicjana Sławoja Składkowskiego. Cukiernia w okresie międzywojennym, oprócz sprzedaży ciast i lodów pełniła rolę placówki życia towarzyskiego, skupiającej elitę miasta. Ładnie wyposażone pomieszczenia, kulturalne warunki, smaczne wypieki, kawa, herbata, domino, warcaby, bilard, czy po prostu atmosfera do miłej pogawędki to było to, co jak magnes przyciągało do lokalu przy ulicy Płockiej 15. Stali bywalcy przychodzili zwykle z dziećmi, którym w nagrodę za dobre sprawowanie fundowano zimą bezy z kremem, a latem lody. Tutaj też spotykali się trzej panowie - seniorzy Wyczałkowski, Tułacz, Chyżyński. Po wojnie jedną z szacownych osób chętnie odwiedzających cukiernię był prałat Ludomir Lissowski.

Krystyna Wyczałkowska jako gimnazjalistka (1939 r.)

Ten niekwestionowany awans rodziny uwidaczniał się w prowadzeniu domu, urządzeniu mieszkania, przyjmowaniu gości. Powiązania z inteligencją, osiągnięcie dobrobytu zapewniły rodzinie wysoki status w sierpeckiej społeczności.

Cukiernia prowadzona przez prawnuków Piotra Tułacza

W czasie okupacji Niemcy usunęli właściciela. W 1945 r. w prowadzenie firmy zaangażowała się córka, Krystyna Chyżyńska, a od 1947 r. starszy syn Wincenty, który przed 1939 r. studiował w Wyższej Szkole Handlowej w Warszawie. W czasie wojny, jako oficer 8 Pułku Artylerii Lekkiej z Płocka brał udział w kampanii wrześniowej. Walczył w obronie Modlina. Ciężko ranny (odłamek w skroni nad okiem pozostał mu do końca życia), po operacji przeprowadzonej przez Niemców, został skierowany do oflagu w Murnau. Wincenty, który w latach 50-tych ożenił się z Marią Kwiatkowską (przez wiele lat nauczycielką historii w liceum w Sierpcu) i Krystyna zajmowali się administrowaniem cukierni. Prawdziwym cukiernikiem, kontynuującym dzieło dziadka stał się Kazimierz Chyżyński dzielnie wspierany przez swoją żonę Mirosławę, a później jego syn, prawnuk Piotra Tułacza, Dariusz, obaj szczycacy się tytułem mistrza cukierniczego. Ten ostatni ukończył także w firmie "Profesional" w Poznaniu kurs dekoracji artystycznej ciast i prowadzi obecnie cukiernię wspólnie z Piotrem, drugim synem Kazimierza, swoim bratem posiadającym również przygotowanie do zawodu cukiernika. Wkrótce kolejne, najmłodsze pokolenie, czyli praprawnuki założyciela cukierni (Michał, Tomasz, Bartek i Ania)) zaczną myśleć o losie firmy. Trzynastoletni Michał zastanawiając się nad swoją przyszłością mówi: "Poszedłbym na medycynę, ale ktoś tę cukiernię musi ciągnąć".

Halina Giżyńska - Burakowska