4/2000
"NA KSIĘŻYC !"

Styczniowa pełnia przypadła na trzecią dekadę miesiąca i jak to zwykle przy tej fazie księżyca, temperatura obniżyła się znacznie, spadając w nocy nawet do trzydziestu poniżej zera. Śniegu przy tym, było powyżej kolan i zjechanie autem z przetartych dróg było gwarancją utknięcia w zaspie. A do lasu się chce. Balia na niebie świeci jasno, że widoczność na śniegu nic nie gorsza niż w dzień. Kwit z pozwoleniem na odstrzał dwóch dzików w kieszeni, dobra broń z przyzwoitą zeissowską lunetą. silna nocna lornetka.

Trzeba jechać na księżyc

Ale jak. Z trudem człowiek uruchamia silnik. akumulator w aucie garażowanym pod chmurką, słabiutki, szyby zamrożone, trzeba skrobać. Jazda po odśnieżanych drogach jest niełatwa a co tu marzyć o poruszaniu się polnymi drogami, do tego w nocy. kiedy jest się zdanym tylko na siebie. Ale pokażcie myśliwego, który w pełnię i przy ponowie usiedzi przed telewizorem. Wymyśliłem jak sobie poradzić z tą zimą i zapolować na dzika. Pozwolenie na odstrzał opiewa co prawda na dwie sztuki, każdy z nas chciałby strzelać dublety i byłoby przykre, gdyby z powodu biurokratycznego podejścia łowczego, mając szansę, nie wykorzystać jej. To taki ładny gest dające myśliwemu nadzieję, na papierku. Rzeczywistość jest taka, że dziewięćdziesiąt procent pobytów w lesie nie kończy się strzałem a i te pozostałe dziesięć nie oznacza sukcesu.

Przecież zdarza się pudło.

A księżyc kusi. Wykalkulowałem, że muszę wybrać się szosą w kierunku Rypina, zostawić auto na drodze i do kniei udać się na piechotę. Zaraz za Szczechowem po lewej stronie drogi są takie sosnowe laski i ten fragment łowiska postanowiłem spenetrować. Gdzie dziki są w tych lasach, to ja dobrze wiem, ale wobec ciężkiej zimy, nie chciałem niepotrzebnie ryzykować. Było pewnie już po dziesiątej wieczorem, gdy wyjechałem z domu. Zostawiwszy auto. objuczony sztucerem, lornetką, stateczkiem i pastorałem ubrany w długi kożuch i gumofilce, brnąc w kopnym puchu, dotarłem na śródleśne pola. Po przejściu kilkuset metrów, pomimo mrozu, byłem cały mokry od potu i zasapany. Zatrzymałem się byle gdzie, nie zważając rut niekorzystny wiatr i jnż miałem dość polowania. Postałem kilkanaście minut, aby ostygnąć i ruszyłem w drogę powrotną tą samą przecinką, którą przyszedłem. Mniej więcej w połowie drogi, stanąłem jak wryty! Mój świeżutki ślad pozostawiony przed chwilą, przecinało koryto dziczych tropów!!!

Co robić! Natychmiast w tył zwrot, pewnie te dziki, jeszcze nie wiem ile ich jest, wyjdą niebawem aa pola Pewnie na kartofliska, teraz przysypane głębokim śniegiem, zapamiętałem jesienią że ziemniaki nie były dokładnie pozbierane. Wróciłem na pola i już nie z wysiłku ale z emocji było mi gorąco. Czekam. Pastorał wbity w śnieg ale i w grunt. który pod śniegiem nie jest zamarznięty. To dobrze, że ziemia jest miękka, będzie się dzikom łatwo dokopać do kartofli. One też pamiętają z jesieni to pole. Zresztą mają nieprawdopodobny węch i wyczują pokarm nawet pod ziemią. Skąd mogą przyjść Czy jestem dobrze ustawiony? Czy wiatr się nie zmieni: Czekam i czekam. Minęło pół godziny albo i więcej. Emocje opadły, mróz coraz większy. Nie wyszły.. Wracam skostniały do auta, już mam głowę pełną planów na jutro.

Wieczorem, nie mogłem się doczekać pory wyjazdu. Szybko na skraj kartofliska, stołeczek, pastorał, lornetka wszystko gotowe, broń załadowana i odbezpieczona. Były na moim kartoflisku minionej nocy. a jakże, zbuchtowane, czarnej ziemi wywalone na powierzchnię śniegu, a doły pokopane w ziemi, do kolan, co później stwierdziłem świecąc sobie latarką. Stwierdziłem też po tropach, że nie jest to wataha ale pojedynek i to nie byle jaki. W kopnym śniegu rozpoznanie tropów nie było możliwe, nawet nie do ustalenia była liczba dzików. Teraz już wiem. I to jeszcze bardziej mnie emocjonuje! Pojedynek! Już mi się marzą jego szable na ścianie! Po dalszych dwóch godzinach spędzonych na snuciu planów co do wielkości tego odyńca i po zupełnym zesztywnieniu moich wszystkich członków, dobrze po północy, wracam. Na drugi dzień nie miałem czasu wieczorem, coś wypadło. Ale to i dobrze, bo właśnie wali śnieg, ponowa pozwoli czytać tropy jak w książce. Padało całą noc. Nie ma co się pchać do lasu, szosy zrobiły się nieprzejezdne. Trzeba poczekać aż odśnieżą. Kolejnego wieczora pojechałem z twardym postanowieniem czekania do skutku. Opłaciło się. Po północy przyszedł z najmniej spodziewanej strony, zaskoczył mnie zupełnie, miałem go na pięć metrów. Byłem bez szansy na strzał ale i tak emocji co nie miara no i wreszcie mogłem go zobaczyć w całej okazałości co prawda tylko przez kilka sekund. Olbrzym. Szafa.

Następnego wieczora, wybrałem się z domu po północy. Księżyc już zmalał, ale było dostatecznie widno. Księżyc gdy robi się coraz mniejszy to "cienieje"- ma kształt litery C, kiedy robi się z dnia na dzień większy to "dużeje" - ma kształt litery D. Teraz cieniał gwałtownie, lecz to nawet lepiej dla skuteczności polowania. Przybyłem na kartoflisko, zbliżając się pod wiatr z największą ostrożnością. Stopy w kopnym śniegu stawiałem tak powoli, że słowo skradanie się jest tu bardziej pasujące do galopu niż do tempa mojego marszu. Był na środku pola! Gwizd zaryty w śniegu i glebie. Czerń sukni, bogatej, zimowej, podbitej gęstym puchem odcinała się na jasnym tle silnym kontrastem. Miałem go na sztych! Niedobrze. Trzeba poczekać aż się ustawi na blat. Bokiem. Jestem gotowy, lufa sztucera w widełkach pastorału. Niech się ustawi! Już się zastanawiałem gdzie pójdzie po wzięciu kuli. Dzieli nas tylko czterdzieści, pięćdziesiąt metrów. Gdyby się dobrze ustawił, można strzelić za ucho. Wtedy zostanie w ogniu. Na nic moje plany i wizja jego szabel na ścianie! Nie wyjmując gwizdu i czujnej tabakiery ponad śnieg, na ułamek sekundy znieruchomiał a potem zrobił gwałtowny skok w stronę sosnowej drągowiny. Zakurzyło się, tuman pyłu opadający wolniutko, świadczył że to nie było złudzenie. Zresztą jeszcze słychać rumor łamanych w panicznej ucieczce gałęzi i chrustu Ucichło, przepadło. Koniec. Musiał zwęszyć i rozpoznać woń znienawidzonej istoty, swego największego wroga jakim jest człowiek. Może wiatr się zmienił. Lub tylko zawirował pomiędzy prostokątnymi młodnikami wcinającymi się w pola. Nie wiem. Tyle wyjazdów. Zarwane noce. Zimno dokuczliwe. Raz, aby wrócić do domu, pół godziny stałem na szosie, akumulator nie miał siły obrócić rozrusznikiem, dopiero powracający z jakiegoś nocnego kursu taksówkarz wziął mnie na hol. Tego taksówkarza do dziś wspominam bardzo ciepło. Widzę go zresztą na postoju w Sierpcu.

Opowiedziałem całą historię z tym dzikiem, mojemu przyjacielowi, myśliwemu oczywiście. Nie zamierzałem go zapraszać do pomocy w polowaniu, ale się uparł, że będzie mi towarzyszył. Przez kilka dni zwlekałem ze wspólnym wyjazdem, tak jakbym się obawiał czegoś. Mogłem oczywiście nadal jeździć sam, lecz mój Kolega po strzelbie bardzo mnie pilnował, telefonował. sprawdzał. przypominał o sobie. Pojechaliśmy. Postanowiłem Go posadzić w takim najgorszym miejscu, gdzie moim zdaniem nie miał szansy dzika strzelić. Zgodnie z Jego życzeniem zresztą, zastrzegał się bowiem, że jedzie tylko dla towarzystwa i aby mi pomóc patroszyć lub dochodzić postrzałka. Tak deklarował. Minęły już co najmniej dwa tygodnie mojego barowania się z tym zwierzem. Trochę już bytem zmęczony samotnością zimą i brakiem sukcesu. Towarzystwo Przyjaciela było więc pożądane. Posadziłem go w rzadkiej brzozowej drągowinie wysuniętej głęboko w. pola. Właściwie było to bardzo dobre miejsce na zasiadkę, ja z niego nie korzystałem dlatego, że ciągle tu wiało nawet przy zdawałoby się bezwietrznej pogodzie i przy takich mrozach nie można było wytrzymać zbyt długo.

Miejsce na ustawienie stołeczka trzeba było wybrać takie aby najbliższa brzoza mogła służyć za wygodne oparcie dla broni, zarówno z pozycji stojącej jak i siedzącej. Takie drzewa winny znajdować się dwa albo trzy, bo nie wiadomo z której strony zwierz się pokaże a wtedy już nie będzie czasu na zmianę stanowiska strzeleckiego i przemieszczanie się. Ja ten problem miałem zawsze z głowy bo posługiwałem się pastorałem, który w tej sytuacji był bardzo przydatny, za to w innych, na przykład w transporcie dosyć uciążliwy. Mój Przyjaciel wolał jednak drzewo. Trochę to zajęło, zanim skończyliśmy usadowienie się i kiedy miałem już odchodzić, przed nami, niedaleko, na spokojny pewny strzał w miejscu o jakim można było tylko marzyć, pojawił się ON! MÓJ ODYŃIEC! Ja zostawiłem sztucer kilka metrów z tyłu, żeby po niego wrócić, nie było mowy. Kolega zaś swoją armatę kalibru 30,06, miał w pozycji wycelowanej w kierunku dzika, siedział wygodnie na stołku, wystarczyło odbezpieczyć i pociągnąć za spust! Dzik pomalutku przemieszczał się prostopadle do nas, pokazując połeć i potężną komorę w całej okazałości. Nie było dalej niż osiemdziesiąt metrów. W ułamku sekundy, moja pamięć rozgrzała mi mózg wszystkim przygodami, wrażeniami i trudem jaki włożyłem dotychczas w upolowanie odyńca. Zobaczyłem nawet to miejsce na ścianie, przeznaczone dla okazałych szabli i fajek umocowanych na rzeźbionej podkładce, które pozostanie puste! A mój Kolega przyjechał tu raz jedyny, zamierzając mi tylko pomóc i dla towarzystwa, i oto zbierze plon pracy ostatnich tygodni. Ledwo się usadził na stołku, ledwo zdążył broń załadować i już?

To było silniejsze niż moja wola. Nie panowałem nad odruchem, który teraz osądzam jako coś małostkowego, powiem więcej, bezdusznego i podłego, nikczemnego nawet.

Złamałem gałąź, którą miałem pod butem. Jej trzask rozległ się w mroźnym powietrzu jak rozbite szkło. Dzik niczym czarna lokomotywa, pruł zaspy, wzbijając kurzawę śnieżnego pyłu.

Więcej już Go nie zobaczyłem.

Ryszard Suty