3/99
Lotta i ofiarny głaz
Jan Burakowski
(Fragment powieści pt. "Zielone lata")

Powoli doszliśmy do centralnego obiektu miasteczka - wielkiego pałacu położonego na wzgórku w obszernym parku. Niestety, nie było tu wiele do podziwiania, sam pałac - siedziba rodu Pucklerów do których należał kiedyś i Nieklęczyn - był odrapany, część okien była bez szyb. Jeden z budynków w ogrodzie był spalony a park zarośnięty chwastami i wysoką po pas trawą. Na dziedzińcu pałacu pasło się stado owiec i chodziły kury. W porównaniu z zadbanym i gwarnym zamkiem nieklęczyńskim różnica była uderzająca.

- No tak - zauważyła Kasia - widzę, że nasz pałac niezbyt ci się podoba. Wyobraź sobie, że nie ma na niego amatora i dlatego niszczeje, choć kiedyś był bardzo piękny. A park był znacznie okazalszy niż w Nieklęczynie. Dziś w części pokoi Gminna Spółdzielnla urządziła magazyn. Chodźmy do kościoła, ten nie jest brzydszy od nieklęczyńskiego!

Zmęczeni upałem z przyjemnością zanurzyliśmy się w chłodne, mroczne wnętrze kościoła. Wypełnione było cierpkim zapachem kadzidła i świec pomieszanym z odurzającą wonią jaśminu stojącego w dwu wielkich wazonach przed ołtarzem. Wnętrze kościoła było obszerne i rzeczywiście piękne. Rzucał się w oczy okazały marmurowy nagrobek z figurą leżącego na boku i wspartego na łokciu rycerza i piękne witraże. Ale na mnie największe wrażenie wywarła płaskorzeźba przedstawiająca dwoje ludzi klęczących pod wielkim krzyżem z datą 1591. Epitafium nie było wielkie ani bogate ale te klęczące ludziki sprzed prawie czterystu lat miały w sobie coś swojskiego i poruszającego. Przysiedliśmy na chwilę w ławce.

Od dwunastego roku życia byłem, ku strapieniu matki, zawziętym ateistą i podobnie jak Nina jakoś w żaden sposób nie potrafiłem nigdy uwierzyć w biblijne ani żadne inne niebo. Ale wnętrza kościelne - z im tylko właściwym zapachem, brodatymi głowami świętych wyłaniających się z półmroku nisz i kolorowych szybek witraży, z potężnym dźwiękiem organów - zawsze wywierały na mnie magiczny wpływ. I teraz, słuchając wypowiadanych półgłosem objaśnień Kasi, przymknąłem oczy i chłonąłem atmosferę świątyni. Ach, jaka to jednak szkoda, że nie jestem wierzącym! Pięknie było by na przykład brać kiedyś ślub w takim kościele! Szpaler ludzi, z góry patrzą na nas z witraży anioły, z boku przygląda się kamienny rycerz, grzmot organów i my, kroczący powoli ku ołtarzowi. - Ująłem mimowoli rękę Kasi, przytuliłem do policzka i pocałowałem. Kasia oparła głowę na moim ramieniu. - O czym myślisz? - szepnęła? "E, nic - skłamałem - tu jest tak dobrze i spokojnie, że nie chce się myśleć"

Gdy mrużąc oczy od blasku słońca wyszliśmy z kościoła, niemal zachłysnąłem się gęstym, popołudniowym skwarem. Drgające od upału powietrze aż wibrowało od brzęku pszczół penetrujących korony właśnie zakwitających starych lip. Ledwo wyczuwalny wietrzyk mieszał lekki, słodki zapach lipowego kwiatu z ciężką, dławiącą wonią przekwitających jaśminów, których rozrośnięte, potężne krzaki przylegały do muru otaczającego plac przykościelny.

-A teraz Janku chcę ci pokazać coś o czym nawet wielu Korfantowian nie wie - rzekła tajemniczo Kasia. No ale musimy trochę przyśpieszyć, bo to nie tak blisko, będzie ze trzy kilometry...

Minęliśmy rynek, przeszliśmy ulicę Mostową, most i wąską ścieżką nad Ścinawą moja przewodniczka poprowadziła mnie ku wznoszącym się nad rzeczką zalesionym wzgórzom.

Gdy doszliśmy do podnóża trzeciej kolejnej górki wznoszącej się stromo nad doliną rzeczki, Kasia skręciła w bok. Zbocze porastał przejrzysty, chłodny las bukowy przechodzący wyżej w gęstwę sosnowego zagajnika. Kasia trzymała się ,jakiegoś sobie tylko znanego tropu, co i raz musieliśmy przechodzić niemal na czworakach pod kłującymi gałęziami sosen. Ale to jeszcze nie wszystko. Wyżej sosenki mieszały się z rozrośniętymi drzewami starych akacji. Ostry, zakrzywiony kolec boleśnie ukłuł mnie w udo.

- 0 nie! - wrzasnąłem. Ani kroku dalej.

Kasia pogładziła mnie po ramieniu. - Jeszcze tylko chwila, Janku. Już dochodzimy, to naprawdę tylko trzy kroki.

Kroków było wprawdzie znacznie więcej niż trzy ale cel naszej wyprawy był już rzeczywiście niedaleko. Przeczołgaliśmy się pod jeszcze jedną sosenką, odgarnęliśmy kłujące gałęzie jeszcze jednego rokitnika, otarliśmy się o niewysokie, omszałe szczątki jakiegoś muru i wreszcie można się było rozprostować. Wyszliśmy na maleńki placyk wolny od młodniaka. Pośrodku rosła rozłożysta sosna z szeroko rozpostartymi konarami zaczynającymi wyrastać tuż nad ziemią. Grunt pod nią był pokryty grubą warstwą igliwia i suchych szyszek. Przed nami z młodniaka, wychylał się skraj potężnego czarno-szarego bazaltowego głazu. Z zainteresowaniem, a nawet pewnym nabożeństwem - ku satysfakcji mej towarzyszki zacząłem oglądać niezwykłego tuziemca. Od południowej strony głaz obniżał się, tworząc regularną ciosaną ręką człowieka, półkę przeciętą trzema płytkimi, zarośniętymi mchem rowkami.

- Popatrz Kasiu, to chyba jakiś obrzędowy głaz, ołtarz ofiarny! O, na tej półce brodaty kapłan w białej szacie kładł związaną owcę albo i przeznaczoną bogom złotowłosą dziewicę i krzemiennym nożem wydzierał jej pulsujące serce. A tymi trzema rowkami ściekała na ziemię ciepła, dająca życie i piękne urodzaje, krew,

- Brr! Masz jakąś chorobliwą wyobraźnię! Ale ty nie masz w kieszeni tępego, krzemiennego noża?

- Nie mam. Ale i drzewiej nic by ci nie groziło dziewczyno. Rudzielców, o ile wiem, bogowie w ofierze nie przyjmowali.

Kasia aż zaniemówiła na chwilę z oburzenia. - A gdzie ty widzisz rudzielca, wstrętny daltonisto? No, przypatrz się dobrze!

Rozwiązała "koński ogon" i potrząsała przed mymi oczami włosami z których posypały się igiełki sosny. - przypatrzyłem się jeszcze raz. Tak te włosy nie były ani rude ani złote ani kasztanowate. Był to własny Kasiny kolor. Przyciągnąłem do siebie oburzoną właścicielkę tego koloru i przeprosiłem gorąco.

Uśmiechnięta Kasia wymknęła się nie bez trudu z moich ramion.

- Czekaj, czekaj ... to jeszcze nie wszystko.

Poprowadziła mnie pod sosnę i pokazała w górę.

- Wejdź na to, drzewo. Nie, nie na czubek-wystarczy, jeśli na ten konar trzeci od ziemi.

Wszedłem, nie było to trudniejsze niż wchodzenie po drabinie,

- A teraz spójrz przed siebie!

Spojrzałem i zaniemówiłem. Stok wzgórza spływał w dół zieloną falą ku wąziutkiej, krętej wstążeczce rzeczki. Na dole leżały zabudowania miasteczka z miniaturami domków, kościoła, pałacu. W dali zielone, przesłonięte srebrzystą mgiełką wzgórza, sfalowane coraz wyżej. A za nimi wtopione w horyzont miękkie zarysy łagodnych, kopulastych gór.

Stałem chłonąc bezmiar tej zielono-siwej przestrzeni. Kasia również stanęła obok mnie na konarze.

- Wiesz Janku, na wiosnę, gdy powietrze jest bardziej przejrzyste można dostrzec tam, u podnóża tych gór, dwie jaśniejsze plamy. To miasta Głuchołazy i Prudnik. A za zarysami widocznych teraz gór, pojawiają się wtedy jeszcze wyższe. Pan Szczerszyn mówi, że ta najwyższa leży już w Czechach i .nazywa się Pradziad. Ładnie!, prawda?

- A kto to ten pan Szerszyn?

- To nauczyciel geografii i opiekun drużyny harcerskiej w naszej Korfantowskiej szkole. Gdy chodziłam do 6 klasy urządził nam wyprawę krajoznawczą " do źródeł Ścinawy". Widzisz to wysokie wzgórze? To prawie 20 kilometrów stąd. Z jego północnego zbocza, z bagienka porośniętego kępami sitowia, wypływa nasza rzeka. U stóp wzgórza jeszcze można ją bez trudu przeskoczyć. Do tego wzgórza dojechaliśmy rankiem ciężarówką z tartaku. Spenetrowaliśmy źródlisko, poszliśmy potem tropem wypływającego z niego strumyczka, widzieliśmy wlewające się doń z prawa i z lewa jeszcze mniejsze strużki chłodnej, czystej, pachnącej świerczyną wody. Piekliśmy kiełbaski nad ogniskiem. No a potem wzdłuż Ścinawy wróciliśmy piechotą do Korfantowa. Było fajnie, choć bąble na piętach miałam jak balony!

- Ale jak ty Kasiu trafiłaś na tę górkę z ofiarnym głazem?

- Ślązacy, których kilka rodzin mieszka w Korfantowie, opowiadali, że na. jednym z tych wzgórz bardzo dawno temu - przed stu albo i dwustu laty - jakiś czeski hrabia miał dworek myśliwski. Kiedyś spotkał w naszym miasteczku, które też było jego własnością, dziewczynę o imieniu Lotta - młynarzównę czy też burmistrzankę i zakochał się w niej. Więc zabrał ją i kochali się w tym dworku. Szczęście ich nie trwało jednak długo. Którejś nocy dziewczyna znikła. Zwyczajnie, jakby się rozpłynęła w powietrzu! Wieczorem położyli się spać, przed świtem hrabia wstał by zapolować na głuszca czy coś innego a gdy wrócił Lotty nie było. Szukano jej wszędzie - w lasach, wsiach i miasteczkach, w Ścinawie i studniach. Nikt jej nie widział, przepadła jak kamień w wodę. Hrabia szalał ale wreszcie uspokoił się. Któregoś dnia kazał służbie wrócić w dolinę, do hrabiowskiego pałacu, w dworku został sam z ulubionym wyżłem. A w nocy mieszkańcy Korfantowa zobaczyli za lasem, wysoko na wzgórzu wielką łunę. Gdy dotarli na wzgórze, dworek już dogorywał. Hrabia siedział oparty plecami o bazaltowy głaz z przestrzeloną głową a u jego stóp leżał zastrzelony pies. Dworku już nigdy nie odbudowano a jego szczątki porosły lasem.

-A szkoda, bo widok stamtąd zapiera dech w piersiach - prawda?

Znaliśmy wszyscy tę opowieść ale starsi twierdzili, że to pewnie tylko legenda bo długo nikt z przybyszów nie natrafił na żadne pozostałości dworku. Pewnego dnia przed dwoma laty z Walą i drugą jeszcze koleżanką, Zosią, byłyśmy na grzybach. - Bo musisz wiedzieć, że lasy na tych wzgórzach są bardzo grzybne, szczególnie na południowych zboczach w tych miejscach, gdzie buczyna przechodzi w las sosnowy. Czasem można przez godzinę nazbierać pełen kosz prawdziwków. No więc, którejś wrześniowej niedzieli wybrałyśmy się na grzyby - ale bez powodzenia. Po dłuższym poszukiwaniu znalazłyśmy tylko kilka nędznych, przeważnie robaczywych prawdziwków. Gdy już miałyśmy wracać do domu, Wala zaproponowała, żebyśmy spróbowały dotrzeć na szczyt przez te zarośla rokitnika i akacji, które wszyscy starannie omijali. No więc przedarłyśmy się tu, gdzie teraz jesteśmy. I odtąd przychodziłyśmy tu od czasu do czasu we trzy gdy miałyśmy ochotę dłużej poplotkować. Tu tak pięknie, cicho i trochę niesamowicie. Czy zauważyłeś, że i my mówimy tu przyciszonym głosem?

- A nie bałyście się, że porwie was jakiś słowiański czy raczej celtycki bóg? Ten głaz zamyka pewnie wejście do jego podziemnego królestwa! Tamtej nocy bóg obudził się z długiej, tysiącletniej drzemki i poczuł się strasznie, choć bosko, samotny. Uniósł więc jedną ręką głaz, drugą pochwycił śpiącą samotnie Lottę i znikł z nią znów w swym podziemnym królestwie na tysiąc następnych lat.

W tej chwili powiew wiatru zaszumiał w gałęziach sosny, jakiś konar zaskrzypiał przeciągle. Kasia zadrżała i mocno przytuliła się do mnie.

- Przestań już z tym głazem i bogami!

- Nie bój się! Nie oddam cię żadnemu bogowi. Tylko nie zostawaj sama, Bogowie nie lubią zazdrosnych, ludzkich oczu, i porywają tylko samotne dziewczęta!

- Naprawdę nie oddasz mnie żadnemu bogowi?

- Nie oddam ! Ani bogom ani nikomu innemu!

- Nie oddasz? Nikomu ?

- Nie oddam!