3/2000
Ani głuszce ani piżmaki
Ryszard Suty

Ostatniego dnia sezonu polowań na piżmaki, wybrałem się nad naszą Sierpienicę w nadziei, że Święty Hubert pozwoli odnieść sukces i strzelić jeszcze jednego. Nadzieja była bardzo uzasadniona, nie tylko statutowym optymizmem, obowiązującym każdego myśliwego jeśli tylko poza próg domu wyjdzie ze strzelbą, ale również sposobem polowania na te futerkowe gryzonie, który osobiście opracowałem przez lata praktyki i opatentowawszy, utrzymywałem w głębokiej tajemnicy. Sposób ten mogę teraz zdradzić, bo piżmaki dawno już wycięła norka amerykańska, drapieżnik niezmiernie żarłoczny, który świetnie się adoptował w naszych warunkach, więc się na nie przestało polować a szkoda, bo w okresie wiosennym to nieliczna zwierzyna dająca możliwość wyjścia z domu wieczorem. Mój sposób polega on na tym, że należy zlokalizować miejsca bytowania tych gryzoni, odbywając długi spacer nad rzeką po zapadnięciu zmroku, kiedy już nic nie widać. Piżmaki wówczas, ośmielone bezpieczną dla nich ciemnością, przebywają zwykle na brzegu, szukając smakowitych kąsków i kiedy człowiek zbliża się do nich najlepiej pod wiatr, dokonują gwałtownego skoku do wody, głośnym pluskiem zdradzając miejsce swojego pobytu. Ta metoda jest bardzo podobna do zasadzania głuszców na tokowisku, po które się wraca następnego ranka, mając gwarancję sukcesu, na sto procent. Chyba że pudło popsuje wszystko.

Tak więc mając "zasadzone" kilka piżmaków w zakolach rzeki obok wsi Borkowo, jeździłem po nie jak po swoje. Każdy pobyt kończył się spotkaniem, większość strzałem i jeśli nie spudłowałem to był sukces a nawet kilka w ciągu jednego pobytu w łowisku.

Tej pamiętnej kwietniowej niedzieli była śliczna pogoda a rześkość wstającego dnia, nastrajała szczególnie optymistycznie. Piżmaków zasadzonych było jeszcze kilka, moje oczekiwania na sukces były więc bardzo uzasadnione. W kieszeni miałem naboje z odpowiedniej grubości śrutem, oraz ze dwa patrony na grubszego zwierza, bo nigdy nie wiadomo z czym człowiek w terenie może się spotkać, nawet tu nad rzeką w pobliżu wiejskich zabudowań. Wierny pies, aczkolwiek suka, bo to jest tak, wiecie, z tą płcią u najstarszego przyjaciela człowieka, że każda suka jest psem ale pies nigdy nie jest suką, więc mój drathar-szorstkowłosy wyżeł niemiecki, posłuszny jak każdy Niemiec, karnie posuwał się z kufą przy kolanie oczekując strzału i zwolnienia ze smyczy w celu ochoczego wykonania aportu. Aby dokończyć temat psa, czyli suki trzeba dodać iż mój pies płci żeńskiej, miał jednak męskie imię. Nazywał się Piff i było to imię nadane przez mojego pierworodnego syna Tomasza, jeszcze wtedy gdy dzieciak nie rozróżniał płci, był zbyt mały.

Słoneczko już wyraźnie wzbiło się nad horyzont, zmieniając różowe tonacje brzasku na świetliste błękity poranka. Mając je za plecami i posuwając się, jak praktyka łowiecka nakazuje pod leciutko poruszający powietrzem, wiaterek, kontemplowałem wszystkie walory uprawiania tego sportu. A to że ruch na świeżym powietrzu, wczesne wstawanie, niezakłócona ludzką działalnością cisza. Ale na wsi, w gospodarstwie, pomimo niedzieli, też wcześnie zaczyna się dzień. W pobliskich zabudowaniach rozlegają się odgłosy krzątaniny i rozpoczął się poranny udój, burczy elektryczna dojarka, skrzypnęły drzwi od obory, zaskomlał radośnie pies, pewnie na widok gospodarza.

Sielskie odgłosy tylko mimochodem rejestrowałem, nie zaprzątając sobie nimi uwagi, tym bardziej, że przecinając jak cięciwą, kolano rzeki, dochodziłem do miejsca spodziewanego spotkania piżmaka. Rzeka tutaj płynęła dosyć głębokim korytem, skarpy półtora metra przewyższały poziom wody. Przeciwległy brzeg z piaszczystą łachą i kępą uschniętego, zeszłorocznego szuwaru, pięknie jaśniał w słońcu i również pięknie na tym piasku, połyskując mokrą brązową sierścią błyszczał, trzymając w łapkach jakieś kłącze, obiekt mojego pożądania ! Nisko pochylony, starałem się podejść jeszcze kilka kroków, aby odległość na strzał była najdogodniejsza. Mając strzelbę przy ramieniu, pomalutku podnoszę się i kiedy tylko ponad skarpą brzegu na którym stoję, dojrzałem zwierzaka po przeciwległej stronie, pociągam spokojnie i pewnie za spust. Taki łatwy strzał. Pies z miejsca rusza pełnym galopem. Zwierzak leży rozciągnięty na piasku i ani drgnie. Wszystko dobrze, tak jak miało być. Lecz, co to?! Stojąca obok kępa szuwaru, zaszeleściła, pochyliła się w kierunku nurtu wody i coś na kształt owalnego kamienia sporej wielkości, przetoczyło się przez nią i wpadło do wody z poważnym pluśnięciem! Cały zdrętwiałem, to drugie stworzenie było dziesięć razy większe od mojego piżmaka! Wiązka śrutu na odległości trzydziestu pięciu metrów ma średnicę z osiemdziesiąt centymetrów i skrajne ziarenka ołowiu trafiły i przeszły na wylot przez kępę szuwaru. Do czego więc naprawdę strzelałem? Kępa zeszłorocznego tataraku uniemożliwiła mi zauważenie jeszcze jednej sztuki, dużo większej niż ta którą trafiłem tak skutecznie.

Tymczasem pies dobiega już do rzeki i całym impetem skoku z tej wysokości, ląduje na środku wody, nie zwracając w ogóle uwagi na leżące martwe stworzenie, lecz usiłuje zaaportować to duże, które płynie i nurkuje! Na środku rzeki wywiązuje się walka. Prąd wody spycha walczące zwierzęta! Ja stoję bezradny na swoim brzegu! Nie mogę nic zrobić. Muszę czekać na rozwój wypadków, zdając się w całości, na dobre i na złe, na mojego psa, który, słyszę bolesny skowyt, jest cięty ostrymi zębami przeciwnika! Wcale nie jestem pewien kto wygra. Lecz oto mój dzielny wyżeł, trzymając pewnym chwytem za kark to jeszcze walczące zwierzę, wyciąga je z trudem na brzeg. Ale przeciwległy, bo bardziej płaski.

Tymczasem za moimi plecami, trochę z boku, rozlega się zgrzyt zawiasów starej ,rzadko używanej furtki i ponad burczenie dojarki, dochodzi do mnie krzyk gospodarza, który widzi co mój pies wyniósł na brzeg.

- Nutrię mi zabiłeś, łobuzie! Najlepszą sztukę! Matkę całego stada !

Podbiega do leżącej na trawie nutrii, bierze ją na ręce i biegnąc do domu z jeszcze żywą ale silnie postrzeloną kilkoma śrutami, sypie wyzwiska pod moim adresem, na przemian z prośbami do nutrii aby nie umierała, bo może da się ją uratować. Jednocześnie wzywa swoją żonę, by mu pomogła. Słyszę krzyk na podwórku, liczę w pamięci ile mam pieniędzy w portfelu, trzeba będzie zapłacić i "załatwić" sprawę należycie, żeby się nie wydało. Odwołałem psa na otok, rozładowałem broń i czekam. Swoją drogą, konia z rzędem temu kto odróżni młodą nutrię od piżmaka z odległości czterdziestu metrów. Gdyby nie płaski ogon piżmaka to pewnie nawet z bliska trudno byłoby bez wahania orzec co jest co. Chłop, biegiem w zbyt wielkich gumowych butach, wraca, pyta o resztę nutrii. Wskazuję tę leżącą, martwą. Bierze ją do ręki i krzyczy do mnie.

- Gdzie pozostałe nutrie, ty draniu?

Że niby zabiłem ich więcej i może nie zamierzam się przyznać. Kątem oka widzę jego żonę stojącą w otwartej furtce obok stodoły. Sytuacja przybiera coraz gorszy obrót, na szczęście jesteśmy po przeciwnych brzegach rzeki, ale to marna pociecha. Chłop wraca do podwórka, słyszę ożywioną dyskusję z której wynika iż ta dorodna matka stada już nie żyje. Coraz gorzej! Dyskusja między małżonkami przeradza się w kłótnię. Baba się drze !

- Tyle razy ci mówiłam zreperuj klatki! Lęgną się te twoje robaki nie wiadomo gdzie i kiedy! Sam nie wiesz ile ich masz! Dobrze ci tak! Wszystkie ci powinni powystrzelać!

Niespodziewanie zyskałem jakby sojusznika. Trochę raźniej mi się zrobiło, może uda się wyjść z opresji jakoś.

- Czy ty im w ogóle jeść dajesz? Czym one żyją? Nic dziwnego że łażą po całej okolicy!

Dojarka burczy, głosy trochę przycichły albo raczej się wymieszały, przestaję rozróżniać co kto mówi. Czekam na dalszy przebieg zdarzeń, muszę sprawę załatwić. Chłop przychodzi na brzeg, dzieli nas nie więcej niż dziesięć metrów, strzelba złamana, komory nabojowe puste, moja postawa jak najbardziej ugodowa ale i on też już nie taki wojowniczy.

- Panie - mówi - będziemy kwita, jak załatwi mi pan jedną przysługę.

Ucieszyłem się w duchu, co prawda zapłaciłbym mu każdą cenę bez targowania, ale rysuje się inne rozwiązanie.

- Wie pan, mam na podwórku takiego psa nic nie wartego. Przyprowadzę go tutaj. Pan go zastrzeli i będzie zgoda. Za nabój zużyty na tego psa, zapłacę. Ile kosztuje jeden nabój?

Nie mogłem się spodziewać takiego obrotu rzeczy. Zupełne zaskoczenie. Właśnie się przyda ten grubszy śrut, wzięty na wszelki wypadek no i chyba łeb się sprawie ukręci tanim kosztem. Oczywiście ,żadnych pieniędzy za zużyte naboje nie wezmę a zrobię pożytek likwidując niepotrzebnego psa, bo jak on te swoje psy żywi tak jak nutrie , to na pewno kłusują. Zgodziłem się. Poszedł do podwórka. Po chwili wraca wlokąc na łańcuchu kundla opierającego się wszystkimi czterema nogami. Wiecie jak chodzi na uwięzi pies pierwszy raz w życiu. Przywiązał ten łańcuch do drzewa, odsunął się na bok, ja załadowałem dwa naboje kalibru jak na lisa. Taka egzekucja, to coś strasznego. Zabić kłusującego drapieżnika-szkodnika w polu, czy w lesie, normalne, ale tutaj, przy budynkach, na łańcuchu? Coś mnie powstrzymywało i z niechęcią, ospale, podnosiłem broń do oka. Uratowała mnie zgrzytająca furtka a w niej gospodyni i jej krzyk!

- Ty durniu stary, najlepszego psa od krów chcesz mi zmarnować! Ty krów nie pasasz! Ty się na psach nie znasz! Swojego pupilka mu wyprowadź!

Opuściłem strzelbę, rozładowałem, zadowolony w duchu. Chłop odplątał łańcuch i odprowadził kundla do budy. Czekam. Trzeba będzie jednak zapłacić. Po chwili wrócił i półgłosem a właściwie szeptem, mówi.

- Panie, następnym razem. Dobra?

Dobra, dobra. Teraz sobie przypomniałem, że chodziły słuchy o zdziczałych nutriach na rzece.

Na wszelki wypadek nie chwaliłem się do dziś nikomu tą przygodą. Wracając zaś do głuszców i mojej opatentowanej metody, to jest pewna różnica, nawet zasadnicza. Głuszce zasadzają się na drzewach, wysokich drzewach i trudno je z jakimkolwiek stworzeniem pomylić.

Co innego piżmaki i nutrie.




Borkowo - Młyn, 14 maj, 2000 r.