3/2000
WSPOMNIENIA ABSOLWENTÓW
I znów w Sierpcu
Halina Giżyńska -Burakowska

Autorka w 1962 r.
Pierwszy rok po opuszczeniu murów sierpeckiego liceum spędziłam w Jeżewie. Pracowałam tam jako nauczycielka. Do czteroosobowego grona pedagogicznego należało oprócz mnie trzech panów - kolega Koziczyński dwóch Kwolków. Ich imion nie pamiętam bo mówiło się o nich zwykle Kwolek biały i Kwolek czarny, gdyż jeden był blondynem, a drugi brunetem. Miałam wówczas 18 lat, czyli prawie tyle co niektórzy uczniowie w VII klasie. Ci najbardziej rezolutni niekiedy nawet próbowali mnie podrywać. W trakcie roku szkolnego mieszkałam w wynajętym pokoju, a na niedzielę jeździłam do rodziców

W tym czasie nie kursowały jeszcze autobusy, ale szosa przebiegająca przez Jeżewo należała do dość ruchliwych, wobec czego korzystałam z autostopu. Te okazyjne przejazdy stanowiły dla mnie nawet pewną atrakcję. Zaczynało się od tego, że dzieci z II klasy, moi wychowankowie gremialnie odprowadzali mnie na umówione miejsce, gdzie czekałam na "okazję"i machali rękami A wśród kierowców, którzy mnie zabierali, często spotykałam bardzo sympatycznych ludzi z którymi kilka kilometrów drogi upływało na miłej rozmowie. Jednym z ważniejszych wydarzeń w ciągu tego roku nauki stała się wizytacja przeprowadzona przez z-cę inspektora Józefę Kuskównę, która gorąco zachęcała do pozostania w zawodzie nauczycielskim.

Wykładowcy i absolwenci Studium Bibliotekarskiego (1970 r) Halina Burakowska - czwarta z lewej

Od października 1951 roku znalazłam się już w Lublinie. Był to okres, gdy uczelnie państwowe nie przyjmowały "niepożądanych" kandydatów, wśród nich dzieci dużych gospodarzy (kułaków), wobec czego liczba chętnych do studiów na KULu znacznie przekraczała możliwości uczelni. Gdy więc po egzaminach wstępnych znalazłam się na liście osób przyjętych, poczułam się bardzo szczęśliwa. O rok wcześniej, bezpośrednio po maturze, rozpoczęły już naukę na KULu koleżanki z mojej klasy - Wanda Lendzionowska, Zosia Kłobukowska, Fila Piotrowska i Madzia Symoniówna. Sierpczanek było oczywiście więcej. M. in. Pamiętam Ankę Rajkowską, Zdzichę Cybulską, a później także Teresę Janiszewską. Z chłopców zaś nieco później studiował na KULu Leszek Charzyński. Osobą, która przetarła nam szlaki, był studiujący teologię ks. Jan Wosiński. Opuścił on Sierpc w 1950 r. a po uzyskaniu doktoratu w Lublinie rozpoczął pracę w Seminarium Duchownym w Płocku. Ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu okazało się, że w okresie gdy studiowałam pojawił się też na uczelni pochodzący z Wilczogóry, spokrewniony z moją rodziną, ksiądz Adam Śniechowski. Pełnił on wówczas funkcję prorektora KULu ds. ekonomicznych. Oczywiście nie rozpoznałabym krajana, bo widziałam go uprzednio będąc małym dzieckiem, ale on przeglądając listę studentów natknął się na moje nazwisko i zaprosił do siebie. Świadomość, że mam na uczelni kogoś bardzo życzliwego miała dla mnie duże znaczenie. Bo niestety mimo poczucia szczęścia, wynikającego z faktu studiowania, borykałam się z dużymi trudnościami natury materialnej. W podobnej sytuacji było zresztą wiele innych osób, z których część zrezygnowała z nauki i podjęła pracę. Ale ja nie poddawałam się i wytrwałam do końca. Niestety, po uzyskaniu dyplomu dalej towarzyszyły mi problemy "bytowe". Z dyplomem KULowskim nie mogłam znaleźć tak przecież pożądanej pracy. Jako persona non grata, choć magister, gdy prosiłam o zatrudnienie, byłam odprawiana z przysłowiowym kwitkiem. A przecież w 1956 r. nawet w szkole średniej zdarzali się nauczyciele bez ukończonych studiów wyższych. Pytałam też o pracę w Sierpcu, w Miejskiej Bibliotece, ale wierzę, że ówczesny dyrektor Sylwester Puchalski udzielił mi odpowiedzi odmownej nie z powodu KULowskiego dyplomu, ale dlatego, że rzeczywiście nie miał wolnego etatu. Z radością więc przyjęłam możliwość zastępowania nauczycielki w szkole Podstawowej nr 4 w Płocku (przez 3 miesiące przebywała na zwolnieniu lekarskim). Pracę tę umożliwił mi brat stryjeczny, człowiek, który zawsze chętnie ludziom pomagał, prezes sądu w Płocku Alfred Giżyński, który też zaprosił mnie do zamieszkania u niego przez okres pracy w szkole. Jedną z nauczycielek, w tamtejszym gronie pedagogów, była przemiła Ania Piotrowska, siostra koleżanki z mojej klasy z liceum - Filomeny. Po wielu miesiącach, pełnych rozterek i niepokoju o swoją przyszłość, wspomagana przez rodzinę, a zwłaszcza mamę, która wyrażała radość, że przebywam w domu, doczekałam się października 1956 r. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki natychmiast okazało się, że mogę być zatrudniona. Z dniem 1 stycznia 1957 r. otrzymałam angaż w Wojewódzkiej Bibliotece Publicznej w Olsztynie. Praca wśród książek bardzo mi się podobała. Zaczęłam od stanowiska instruktora. Co prawda uczelnia przygotowała mnie do pracy pedagogicznej, ale szybko uzupełniłam wiedzę w zakresie bibliotekarstwa. Ukończyłam wymagane kursy kwalifikacyjne w Państwowym Ośrodku Kształcenia Bibliotekarzy w Jarocinie i z zapałem zaczęłam działać na rzecz rozwoju czytelnictwa w województwie olsztyńskim. Był to w moim życiu bardzo ciekawy okres. Wiele wyjazdów w teren, znajomości z różnymi interesującymi ludźmi, a zwłaszcza z osobami związanymi z książką. Wśród nich, jako szczególnie fascynujące pozostały w mojej pamięci spotkania z pisarzami. Oczywiście wśród kilkuset tego typu imprez, których organizacją się zajmowałam, nie wszystkie można uznać za udane. Zdarzały się "wpadki". Niekiedy np. znany pisarz, usilnie namawiany do przyjazdu na spotkanie po prostu nie umiał nawiązać kontaktu ze słuchaczami. Tak stało się z Jerzym Andrzejewskim. Po krótkim i nudnym słowie wstępnym oczekiwał on pytań ze strony czytelników, ale odpowiadał na nie sucho i zdawkowo. Zdarzało się też, że wydział kultury narzucił nam niechcianego autora, o którym nikt dotąd nie słyszał, lub którego nikt nie chciał czytać. Ale bywały i inne kłopoty wynikające ze zbytniej gorliwości kierowników bibliotek terenowych, którym "fundowaliśmy" spotkania. Gdy tacy "solidni" organizatorzy dzięki porozumieniu ze szkołami i zakładami pracy ściągnęli do największej w mieście sali tłumy ludzi, nie każdy pisarz potrafił zapanować nad publicznością. A była ona w takich sytuacjach z reguły bardzo zróżnicowana pod względem zarówno wieku jak i poziomu intelektualnego. Jeszcze gorzej działo się, gdy autor wchodził do świecącej pustką sali. Ale o tych dolegliwościach zapomniało się gdy przyjeżdżał ktoś taki jak Igor Newerly, czy Marian Brandys - oni świetni potrafili zainteresować słuchaczy.

Wyjście za mąż, a zwłaszcza powiększenie się rodziny zmusiło mnie do przeniesienia się do innej pracy, nie wymagającej wyjazdów w teren. Po czasowym zahaczeniu się w Dziale Gromadzenia i Opracowania Zbiorów i dwuletniej pracy w Wydziale Kultury Prez. Wojewódzkiej Rady Narodowej, trafiłam do Działu Informacyjno-Bibliograficznego Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej w Olsztynie. Początkowo miałam wątpliwości, czy to zajęcie nie wiąże się z nudną i żmudną szperaniną w niezliczonej ilości źródeł informacji. Z tym co miałam robić, nieodparcie kojarzyło mi się określenie - mól książkowy. Ale wbrew obawom okazało się, że jest to miejsce, odsłaniające interesujące możliwości, zwłaszcza umożliwiające śledzeniu ruchu wydawniczego. Bowiem jednym z moich nowych obowiązków stało się zapoznawanie z zawartością bieżących czasopism i publikacji przydatnych do udzielania porad czytelnikom. Oczywiście znów wyniknęły kontakty z młodzieżą szkolną, studentami, dziennikarzami, naukowcami, a także zwykłymi miłośnikami krzyżówek, zwracającymi się z prośbą o pomoc w ich rozwiązaniu. Często obserwowało się, że niektórzy użytkownicy źródeł informacji, np. uczniowie, nie umieją samodzielnie posługiwać się nawet rocznikiem statystycznym. To skłoniło do prowadzenia lekcji bibliotecznych, w czym pomagała mi praktyka zdobyta w czasie pracy w szkole. Zajęcia te organizowane we współpracy ze szkołami przynosiły niemało satysfakcji, zwłaszcza, że niektóre klasy, bardziej ambitne, traktowały je jak przygodę intelektualną. Sztuka docierania do wiadomości nie tylko przydatnych w szkole, ale po prostu ciekawych, umożliwiających pogłębienie wiedzy, zaczynała ich wciągać. Często zdarzało się, że lekcje przyciągały jej uczestników do biblioteki i wiązały z tą placówką także, gdy stali się już ludźmi dorosłymi.

Chętnie przygotowywałam się też do różnych zajęć prowadzonych na szkoleniach dla bibliotekarzy. Należały do nich m.in. przeglądy książek zarówno z literatury pięknej jak i popularno-naukowej oraz dyskusje nad wybranymi utworami. Jako jedną z bardziej interesujących wspominam dyskusję nad opowiadaniem E. Hemingwaya pt. "Stary człowiek i morze". Skupiała się ona wokół problemu: czy bohater utworu odniósł sukces czy spotkała go klęska.

W systematycznej pracy pedagogicznej uczestniczyłam od 1965 r. czyli od powstania w Olsztynie Punktu Konsultacyjnego Państwowego Ośrodka Kształcenia Bibliotekarzy, aż do przejścia na emeryturę. O uruchomienie Punktu, bibliotekarze woj. olsztyńskiego bardzo zabiegali, gdyż jego ukończenie oznaczało uzyskanie kwalifikacji zawodowych i szansę na lepsze zarobki. Jeżdżenie do Gdyni, gdzie działała najbliższa tego typu placówka było uciążliwe i wiązało się ze sporymi wydatkami. Toteż inauguracji zajęć starano się nadać uroczysty charakter. Splendoru wydarzeniu dodawała obecność dyrektora POKKB, Kazimierza Maja. Ale jego spodziewany przyjazd powodował też napięcie. Byłam jedną z osób bardzo podnieconych, ponieważ znalazłam się wśród wykładowców uwidocznionych w programie. Miałam mówić o technice pracy umysłowej. Poświęciłam sporo czasu by się przygotować, ale po uświadomieniu sobie, że mam wystąpić w obecności dyrektora, osoby znanej w całym kraju, mającej ogromne zasługi i doświadczenie w dziedzinie kształcenia i samokształcenia, poczułam się nieswojo. Wydawało mi się, że właściwie nie mam nic powiedzenia. Chętnie wycofałabym się z tego obowiązku, ale przecież myślenie o zmianie programu nie wchodziło w grę. Kiedy jednak pojawił się Kazimierz Maj, wcześniej nie znany mi, starszy już wówczas, bardzo sympatyczny pan, obawy i napięcie stopniowo się rozpływały. Odnosił się, zwłaszcza do młodszych wykładowców, serdecznie. Wyczuwało się w nim dużo życzliwości i dobroci. Toteż dość szybko zapomniałam o niedawnych rozterkach, a gdy zaczęłam mówić poczułam się już swobodnie, zwłaszcza gdy w miarę prowadzenia wykładu dostrzegłam zainteresowanie dyrektora i aprobatę dla tego, co mówiłam. Tak rozpoczętą pracę kontynuowałam do końca swojej pracy zawodowej.

Z mężem i wnuczką Anetą w przydomowym ogrodzie (1999)

Jednakże zajęcia w Punkcie Konsultacyjnym, a po jego przekształceniu w latach 70-tych w Filię Dwuletniego Zaocznego Studium Bibliotekarskiego, to był "dodatek" do tego, co robiłam na co dzień. Miejscem, gdzie pozostałam najdłużej - przez 20 lat - stał się Dział Udostępniania Zbiorów Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej w Olsztynie. Kierownictwo tego Działu objęłam w 1972 r. Był to moment przyśpieszonego rozwoju miasta. W 1973 r. zakończono rozbudowę Olsztyńskich Zakładów Opon Samochodowych i zaczęto wytwarzać opony radialne. W 1974 r. powstała Wyższa Szkoła Pedagogiczna, która rychło stała się dużą uczelnią. W tym też czasie w granice miasta włączono podmiejskie wioski, a na ich gruntach rozpoczęto budowę nowych osiedli mieszkaniowych. Jedno z nich - Jaroty, miało liczyć 80 tys. mieszkańców czyli niewiele mniej niż dotychczasowa liczba ludności Olsztyna. Przyszłość pokazała, że w ciągu kilkunastu lat plan ten zrealizowano. Zadaniem Wojewódzkiej Biblioteki było zapewnienie tej rozrastającej się społeczności dostępu do książki, a realizacja dzieła spadła na dział, którym kierowałam. Zaczęły się więc zabiegi o wszystko co potrzebne do uruchomienia nowych placówek - lokale, zbiory, wyposażenie otrzymanych już pomieszczeń, odpowiednich pracowników - takich którzy potrafili by czytelnikowi pomóc w doborze książki i zachęcić do korzystania z biblioteki.

Najtrudniejsze były starania o uzyskanie lokalu. W tej sprawie oprócz, wydeptywania ścieżek do Urzędu Miejskiego pomagały ścisłe, wręcz serdeczne kontakty między przedstawicielami biblioteki, a kierownictwem spółdzielni mieszkaniowych i pracowni urbanistycznych. Współpraca sprawiła, że w każdym projektowanym nowym osiedlu znalazło się, z reguły w bardzo dogodnym punkcie, miejsce dla biblioteki. W latach 70-tych i 80-tych liczba bibliotek publicznych podwoiła się. Razem było ich na terenie Olsztyna 28, a kilka istniejących wcześniej przeniesiono do lepszych pomieszczeń. Ponadto uruchomiono bibliobus (biblioteka objazdowa), obsługujący peryferyjne części miasta i wioski w pobliżu Olsztyna, nie posiadające własnych bibliotek. Uwzględnialiśmy też specjalne potrzeby czytelników. Wśród nowych placówek znalazła się wypożyczalnia literatury w językach obcych, głównie angielskim, niemieckim, francuskim i rosyjskim, odpowiadająca na rosnące zainteresowanie nauką języków obcych. W Domu Polskiego Związku Niewidomych z kolei uruchomiliśmy bibliotekę przeznaczoną do obsługi ludzi niewidomych i niedowidzących, zaopatrzoną w książki mówione i brajlowskie. Poczynając od lat 80-tych w niektórych placówkach realizowaliśmy wypożyczenia na telefon, a osobom chorym i niepełnosprawnym dostarczano książki do domu. Można więc powiedzieć, że właściwie wszyscy mieszkańcy mieli wygodny dostęp do książki. Jedna biblioteka przypadała mniej więcej na 5 tys. mieszkańców. Czytelnikiem był mniej więcej co trzeci olsztynianin. Trzeba jednak przyznać, że aby zapewnić sprawne funkcjonowanie tej sieci, roboty było niemało. Zwłaszcza gdy weźmie się po uwagę, że często niełatwe do rozwiązania okazywały się sprawy całkiem wydawałoby się drobne. Jedną z nich były problemy ze "zdobyciem" wyposażenia bibliotek. Na każdy drobiazg, nie mówiąc już o regałach czy stolikach do czytelni, trzeba było uzyskać rachunek, który wg ówczesnych zarządzeń miały prawo wydawać tylko niektóre sklepy. Najtrudniej przychodziło otrzymanie rachunku na zakup wykładzin podłogowych i zasłon. Najczęściej tak się składało, że tam gdzie było coś godnego uwagi - nie wystawiano rachunków i na odwrót, gdzie można je było uzyskać, nie udało się nic wybrać, co nie urągałoby podstawowym wymogom estetyki. Zdarzało się więc, że gdy, po dokładnej penetracji olsztyńskich sklepów wracałam do domu z niczym, poszukiwania przenosiły się na teren mniejszych miasteczek, gdzie czasami dawało się coś wyłuskać. Bo na estetyce bardzo nam zależało. Współpracowałam więc również z plastykami, którzy dbali, by biblioteki odznaczały się gustownie urządzonym wnętrzem, a także by z zewnątrz prezentowały się interesująco, słowem by wydobyć je z szarego, charakterystycznego w tamtych latach dla większości domów tła, i uczynić bardziej barwnymi i przyciągającymi oko. Jednym z takich "fachowców" był Jerzy Grądzki, który kilka lat spędził w Stanach Zjednoczonych i niektóre ciekawe pomysły związane z reklamą, z dużym powodzeniem przenosił na nasz grunt.

Niemało zabiegów wymagało też kupowanie książek dla bibliotek, a szczególnie kompletowanie zbiorów do nowych placówek. W tamtych latach po książki ustawiały się kolejki, tak jak i po inne towary. A gdy pojawiła się jakaś nowość bardziej atrakcyjna rozchodziła się jak świeże bułeczki. Trzeba było, mimo prawa pierszeństwa zakupu, przysługującego bibliotekom, pozostawać w ciągłym niemal codziennym kontakcie z księgarnią i pilnować by "nie uciekły" nam najciekawsze tytuły. Dużo napięć powodował również istniejący wówczas ruch kadrowy. W moim dziale, w ostatnich latach, pracowało mniej więcej 70 osób (część w niepełnym wymiarze). Były to niemal same kobiety, które rodziły i wychowywały dzieci. Stąd urlopy macierzyńskie i zwolnienia lekarskie. Część pracowników zaocznie studiowała lub zdobywała kwalifikacje zawodowe. Na dodatek zdarzało się, że w ciągu roku ok. 1/3 pracowników odeszła od nas, przechodząc do pracy lepiej płatnej. Zapewnienie więc normalnej obsługi czytelników nie było łatwe. To stanowiło prawdziwą łamigłówkę. Na pewno - na tym "stołku" nie odczuwało się nudy, a czas szybko upływał. W okresach szczególnie intensywnej pracy, np. przed otwarciem nowej biblioteki, nie liczyło się godzin - chodziło o to, by wszystko dobrze wypadło.

Gdy więc, po zakończeniu pracy zawodowej przenosiłam się do Sierpca, wchodziłam w tak nową sytuację, że nie mogłam sobie wyobrazić, jak się tu odnajdę. Status emerytki i nowe środowisko wymagało rozpoczęcia zupełnie innego rozdziału w moim życiu. Pocieszałam się tym, że w Sierpcu wcześniej osiedlił się mój mąż. Zamieszkaliśmy z siostrą i bratem. Ale brat wkrótce zmarł. W pierwszym okresie pobytu tutaj czułam się trochę niepewnie. W Olsztynie pozostały nasze dzieci, Ania i Marek, z rodzinami oraz nasi przyjaciele, których brak także odczuwaliśmy. Stopniowo jednak zaczęłam odnawiać dawne kontakty koleżeńskie. Okazało się bowiem, że kilka osób z tamtych lat szkolnych pozostało w Sierpcu. Odnalazłam też trochę rodziny, a nawet zawarłam miłe, nowe znajomości. I tak odbudowałam więzi z miastem, z którym nie tylko ja byłam związana, ale i cała moja rodzina, aż do dziadków włącznie.