1,2/2003
Trudny wybór
Andrzej Stawiski

Ojciec wyłączył radio, gdzie przedstawiano kluczowe problemy stojące PRZED. Musieliśmy rozwiązać trudności na drodze DO. Sięgając do korzeni, wskazywano na nasze żywotne interesy. Mówca, uprawiając magię słów, w imieniu nas wszystkich zaklinał rzeczywistość. W równych odstępach czasu zrywały się burzliwe oklaski, które charakteryzowała kontrolowana spontaniczność. Na koniec jakiś donośny głos krzyknął: - Niech żyje pierwszy sekretarz...

Mój stary nie odzywał się, gdyż od zarania dziejów wiodącą rolę w naszej rodzinie przejęła matka.

-Twój kolega zostanie inżynierem, a Grażynka pójdzie na prawo - przy imieniu córki naszej sąsiadki głos matczyny stał się cieplejszy. - Chcemy, synu, wiedzieć, jaki zawód miałbyś zdobyć. Za kilka miesięcy skończysz szkołę i ... wychowawczyni mówiła, że czasami przechodzisz samego siebie i nauczycieli, ty filozofie.

Była widoczna ich determinacja, by jak najlepiej rozegrać tę bitwę. Oto zagrały trąby. Oto walna bitwa.

- Daj mu spokój - rzekł ojciec pozornie pojednawczo. - Niech się wypowie.

- Masz rację - rodzicielka opadła na poduszki i starannie zwilżyła usta kawą. - Ja mu nie bronię. Chcę wiedzieć, bo każdy jest kowalem własnego losu.

Miałem pustkę w głowie, ale obawiałem się to ujawnić. Mój los. Nie ma nic głupszego jak ujawnienie indolencji w tak ważnej sprawie.

- Zanim odpowiesz, zastanów się - ojciec sypał cukier do swojej kawy. Odruchowo policzyłem: jak zwykle trzy łyżeczki. Za plecami miał na reprodukcji stłoczone ciała ludzi pragnących zatopić żelastwo w przeciwnikach. Miecze, siekiery, dzidy. Tu tylko słowa.

- Rozważam pewne możliwości - zacząłem wymijająco.

Mój głos zabrzmiał chyba naturalnie. Nie zostanę aktorem. Już dawno odkryłem, że gapiąca się publiczność z pewnością by mnie denerwowała. Nie nadaję się na lekarza. Krew przyprawia mnie o mdłości. Czar spowijający intrygujący zawód ginekologa prysł po obejrzeniu paru pism przemyconych ze zgniłego Zachodu. Były to fotografie z wysmażonymi na słońcu bezwstydnie obnażonymi kobietami. Nie identyfikuję się z zawodem inżyniera, gdyż huk maszyn i użeranie się z chorobliwie politykującymi robotnikami zapewne doprowadziłoby mnie do szału. W latach szybkiego dorastania i wilczego apetytu marzyłem o zawodzie kucharza. Kusząca wizja stosu schabowych. Jednak wyziewy ze szkolnej stołówki i pomoc przy przepychaniu przez drzwi zwolnionej, zapasionej kucharki ostatecznie zniechęciły mnie. Końcowy wniosek był dość oczywisty, choć przeczuwany instynktownie. Wszędzie tam, gdzie są ludzie, rodzą się nieuchronnie napięcia. Zwierzchnicy, podwładni. Kontrolowanie, zalecenia, redukcje, typowanie do nagrody, znoszenie zawistnych spojrzeń, kary, skargi, wnioski pokontrolne. Zażalenia. Dezyderaty, postulaty, referaty, przekraczanie norm. Sondaże, plan. Właśnie, co z wykonaniem planu? Oni czekają. Ja i oni. Ja i mój ojciec. On uosabiający wolę czynu. Kontynuator tradycji rycerskich. Żadnych wątpliwości.

- Nie widzę siebie na posadzie inżyniera - starałem się dryfować, zmęczyć ich.

Ojciec z namaszczeniem przechylał filiżankę.

- O, dobra, dzisiaj mielona?

- Dzisiaj - ofuknęła go matka. - Słuchaj, co mówi twój syn.

Zapadło milczenie. Ile czasu trwa picie kawy? Dziesięć minut to cała wieczność. Można opowiedzieć całe dzieciństwo, ale nie im. Jaki zawód? Czy kierowcy? Bez przerwy trzymać kierownicę. Najeżdżać i być najechanym. Zgruchotana szoferka. Ociekający krwią wyłażę wyszeptując, że już nigdy...

Matka usiłowała ograniczyć pole rozwichrzenia:

- No dobrze, jaka dziedzina ciebie interesuje? Nie produkcja, to pewne - chyba odczuwalnie odetchnęła - nie usługi i handel... to co w takim razie?

Zebrałem siły, otrząsnąłem się i odparowałem: - Praca twórcza!

Uniesione brwi. Okrągłe oczy.

- Jaka? Ooo - ojciec usiłował zbić mnie z pantałyku. Oskrzydlić, zamknąć w kotle, zrzucić ładunki ogłuszające.. - To znaczy...

- Myślę o zawodzie rzeźbiarza - powiedziałem już pewnym głosem. Jak chcieli, to niech mają. Kilka figurek w drewnie i w glinie to dopiero początek.

- W szkole podstawowej była plastyka - matka głośno analizowała przyczynę

mojego niezrównoważenia . - Ale teraz nie ma. Przedmioty zawodowe, rysunek techniczny. No tak...

Spojrzała ponaglająco na ojca. Na obrazie jeden z walczących trzymał ręką za brzeg krzyżackiej zbroi a drugą brał zamach. Niczym przy rąbaniu drewna, kierując na przeciwnika narzędzie podobne do siekiery.

- Rzeźbiarz? - mój stary był niemile dotknięty. - Co będziesz robił po ukończeniu studiów... jeśli się w ogóle tam dostaniesz?

Był jawnie zgryźliwy.

- Pomniki. Postacie ludzi - informowała matka. - Wszystko rozumiem, ale gdzie byś pracował?

- Na swoim - użyłem zwrotu raczej stosownego dla syna rolnika. - W pracowni.

Wyraźnie się zagalopowałem. Jeszcze nie przekroczyłem progu uczelni, a już mówię o pracowni. Modelki? Czy to nie pozostałość zainteresowań ginekologicznych?

Gromadzili siły przed następnym natarciem. Wystarczy zadawać pytania szczegółowe, bo przecież diabeł tkwi w szczegółach. Choćby zamówienia. Kto je złoży?

- Czyli chodzi o pomniki - powiedział ojciec, cedząc słowa i usiłując oswoić się z myślą obłąkanego. Pierwsze skojarzenia trzeba gdzieś osadzić. Uchwycić przyczółek.

Dalszy ciąg przerwała babcia, która znacznie szybciej niż to przewidywał scenariusz wróciła z siostrą.

- Oj, dzieci - jęknęła na progu. - Ale to miasto wielgachne.

- Mamo, może napijesz się herbaty? - spytała matka i zaraz skorygowała: - Zrób babci słabszą kawusię - rzuciła do siostry towarzyszącej babci w wyprawie na miasto.

Jedno spojrzenie babci i ponad sześćdziesiąt przeżytych lat pozwoliło na właściwą ocenę sytuacji.

- Co was martwi, dzieci?

- Myślimy o jego przyszłości - rzekła rodzicielka nieco teatralnie, wyniośle, chcąc zapewne ograniczyć krąg wtajemniczonych.

- Ach Jacuś, ten mój Jacuś - sucha dłoń spoczęła na moim ramieniu. - Ano, dzieci, życie jest ciężkie, ale piękne i za to trzeba dziękować Panu naszemu.

- Właśnie powiedział nam, kim chciałby zostać w przyszłości - matka starannie docierała do pierwszej warstwy fusów. Lekko wyprostowany mały palec, widoczny zza filiżanki, teraz nie był elementem galanterii - dosłownie wskazywał pustą ścianę. Przyjęła taktykę ośmieszania i dlatego z wyraźnym uśmiechem głośno szepnęła, chcąc zrobić wrażenie: - Rzeźbiarzem.

Babcia przez dłuższą chwilę analizowała to, co usłyszała, z przechyloną głową.

- Jak? Kim?

Matka parsknęła śmiechem i odrobiną fusów, które otarła dyskretnie z wargi.

- Aaa, rzeźbiarzem. To ten, co robi w drewnie - babcia przycupnęła na skraju krzesła. - U nas we wsi był taki jeden ze strony Małolepszych, ale już, świeć Panie nad jego duszą, już umarł chudziosek.

Matka nie kryła się z reakcjami. Zakrztusiła się od śmiechu wypadając z roli miastowej pani z wdziękiem pijącej "kawusię" i prowadzącej konwersację.

Ojciec siedział ponury.

- No co? Jak lubi rzeźbienie, to niech tam zostanie - mała dłoń zsunęła się po ramieniu i porozumiewawczo zacisnęła na przegubie mojej ręki.

- Ależ mamo, chyba nie chcesz powiedzieć...

- Ja wiem, co chcę powiedzieć. Jacuś ma smykałkę, to niech tam zostanie rzeźbiarzem.

Postać na obrazie, siedząca na koniu i tępo patrząca przed siebie, jakby nie przeczuwająca zagrożenia, nie wytrzyma uderzenia. Dostanie takiego łupnia, że spadnie z konia.

Ojciec wyraźnie dostrzegł, że w okrążeniu tworzy się wyłom na moją korzyść. Moja kawaleria gnała co koń wyskoczy. Nici z pomysłu na upokorzenie.

Matka z rozdrażnieniem odstawiła filiżankę.

- Gdzie, według mamy, miałby pracować?

- U nas na wsi jest spokojnie - babcia była pod wrażeniem hałaśliwego miasta.

- Pracownia to pomieszczenie w mieście. Materiał, wysiłek. No i talent, który jest dany raz na kilka stuleci. Poza tym: kto to by kupił?

Zapadła cisza, ale babcia była spokojna.

- Początki są zawsze trudne. Kiedyśmy ślubowali z Walkiem, byłam u księżny Lubomirskiej i ta nam..

- Mamo, co ma księżna! To nie ta epoka!

- Jacuś może zacząć u nas w domu - babcia nie zwalniała uścisku przegubu. - Jest warsztat, to w nim miałby pracownię. Chłopak ma smykałkę - dodała szybko widząc unoszącą się matkę - On by o wszystko zadbał jak mnie nie starczy a i wy nie będziecie wieczni.

Zepsuła im smak kawy. Uzmysłowiła podleganie prawom przemijania.

- A tak prawdę powiedziawszy, co myślicie o domu i ziemi?

Wyraźnie zaniepokojona zapomniała o mnie.

- O tym jeszcze porozmawiamy - rodzice spojrzeli w moją stronę.

- Ale co myślicie dzieci o domu i ziemi?

- Wszystko w swoim czasie. Najpierw chcieliśmy zadbać o jego przyszłość. Nawet nie wiesz - powiedziała matka rozdrażniona - co zrobisz, co masz ostatecznie robić w życiu. Zawód prawnika cieszy się powszechnym szacunkiem...

- Ewentualnie chciałbym studiować archeologię - wyrwało mi się.

Ojciec ożywił się. Nowy układ wiodący do ostatecznego osaczenia.

- No, masz ci los, grzebanie w ziemi - burknął.

- Dzieci, nie tak dawno nasz sąsiad znalazł metalową klamerkę, kiedy orał przy płocie.

- Mamo, pewnie tatuś kiedyś zgubił a tamten wyorał. A ty - matka skarciła mnie wzrokiem - zastanów się póki czas.

- Jacuniu - ponowny uścisk dłoni. - Zostaniesz u dziadków?

- Przecież mamusia słyszy, że będzie się kształcił. Musi myśleć o przyszłości. Archeologia albo rzeźba, kto by pomyślał.

- Jacuś to dobry chłopak. W dzieciństwie, zanim się położyliśmy spać, on musiał jak gospodarz obejść, okna sprawdzić, czy zamknięte. Jak gospodarz. Jacuniu, ty byś zarobił pieniąchów i żylibyśmy sobie dobrze. Prawda?

Przed północą zapadam w sen. Spowija moją głowę niczym dym kadzidła. Miesza realne i baśniowe. Jadę na wozie, wyraźnie odczuwam trzęsienie od metalowych obręczy kół natrafiających na kamienie. Przygarbiony chłopak zacina konie. Pierwsze słomiane strzechy chałup. Znowu ta wieś. Znowu użeranie się z chłopami. Trzech zalegających. Trzy niechętne gęby do niedzieli okryte zarostem. Przed pójściem do kościoła skrobanie - golenie. Tu chata Bartłomieja. Chata z jednym dymiącym kominem. Gryzący dym włażącym za kołnierz. Chata rozkraczona niczym paralityk obrosły w dodatku mchem, zielskiem. Ogrodzona wiklinowym płotem powstrzymującym kury przefruwające na strony. Pierwsze umorusane dzieciaki. I gospodyni wywabiona ich doniesieniem. Matulu, jadą ten pon, co byli u nos i chcioł grosza. Jedzie więc nietutejszy. Po takim przedstawieniu sprawy gospodyni wysuwa się z komory, ręką umączoną odgarnia włosy. Ciekawość mieszana z lękiem. Nikt po próżnicy nie telepie się po takich wertepach. Ten ktoś z księgą od podatku zwanego podymnym. W księdze czarno na białym stoi. Wywleczony jej krzykiem i szturchańcem gospodarz wyłazi oglądać zjawisko. Jego obraz przystaje do wyglądu chałupy. Z odrazą spogląda na księgę w dodatku z zakładką pozwalającą na szybkie dotarcie do właściwego miejsca. By ukróciła przewracanie kart.

" Synu, obyś nie musiał zajmować się pieniędzmi, obyś nie narobił manka jak ta, o której słyszałam..."

Matka nadpływa w fotelu. Przechylona ogląda kolejne botki, które kupiła sobie, gdyż poprzednie nie wydały się jej odpowiednie do kreacji.

Przez rżenie koni i szczęk bitewnego oręża przebija silny głos mojego ojca. W podkoszulku, spodniach i kapciach przedziera się do Wielkiego Mistrza i gwałtownie chwyta go za ucho. Chce ściągnąć go na ziemię. Wielki Mistrz z otępiałym wyrazem twarzy nie wierzy jeszcze w to, co powinien czuć, bo przecież pozuje. A tu Historia patrzy.

Dym się snuje, oblizuje strzechę, przywala nas stęchlizną. Wolno stawiam stopy, widzę je człapiące w błocie. Omijam kurze pozostałości. Psy plączą się przy zastygłym gospodarzu. Gryźć, czy czekać? Wyszczerzyć kły. Gospodarz chciałby się podrapać po szczęce omszałej, ale ręka zawisła pod pachą. Dwadzieścia siedem groszy, mówię wolno po otwarciu księgi w zaznaczonym miejscu. Nieodwołalnie dwadzieścia siedem. Ich spojrzenia pokornieją, łagodnieją, rachują, przeliczają na miarki zboża, ważą grosze, badają ich twardość, prawdziwość połączoną z żalem, że trzeba będzie się rozstać z nimi. Stary chciałby kwękać, narzekać na nieurodzaj, ale ten był wyjątkowo dobry. Drobne miedziaki sypią się do kiesy urzędowej. Zamknie się wtedy, kiedy gospodyni doniesie brakujące. Była chwila zmiękczenia spojrzenia poborcy, ale poborca jest dziwnie nieustępliwy.

"Synu, ty jesteś za miękki, żeby egzekwować coś od ludzi. Z nimi trzeba krótko, nie mówię, że tak jak w więzieniu, ale krótko."

Dalej, chłopcze, jedziemy. Pakuję się na wóz, ale tu chłopaka nie ma. Łagodny szelest i jękliwe stękniecie: pęcherz mnie przycisnął, panie. A tu ludzie wyłażą na drogę. Wiszą w opłotkach z ciężkimi gębami. Chłopaka jednak nie ma. Przepadł. Wydzieram się, nawołuję, ale zniknął, chociaż przed chwilą był. Przepadł. Prawie przyklękając na furmance badam przestrzeń wokół widząc zbliżających się powoli. Nie mają wesołych min. To przecież ten, który ograbia ich ciągle, niby w imieniu kasztelana. I co teraz? Sami będziecie musieli, panie...

Słyszę wyraźnie telefon. Dzwon? Na oślep sięgam przed siebie.

- No, jak, Cezar dostał?

- Tak. Kaszanka jeszcze jest...

- Dobrze.. Pan pamięta, panie Jacku. Co pół godziny trzeba przejść, żeby być widocznym od ulicy. O piątej przyjadą po towar. Pan przedzwoni po nas. Mąż mówił, że kupi panu pałkę elektryczną. Ta metalowa rurka, o którą pan się postarał, może uszkodzić ewentualnego złodzieja. Mógłby naskarżyć przed sądem, że pomylił magazyny, czy coś takiego a pan go zbił.

- Naturalnie.

- Napisał pan wypracowanie? Tam materiały położyłam. Ta ostatnia praca była świetna.

- Już prawie napisałem.

- To liceum z renomą. Córka dostała piątkę. Dobrze, niech pan wykończy pracę. Nie skrzywdzę pana. Acha, ma pan zamówienie na jeszcze jedną rzeźbę piwosza. Wszystkim się podoba kufel i brzuch. Och, wszyscy mówią, że pan daleko zajdzie. Niech pan pomyśli o tym , bo przecież mamy wejść do Unii. Tam lubują się w dużych krasnalach...Przed panem piękna karta przyszłości!