1/2001
Jan Burakowski
Listopad 1992 roku w Karniewie (fragment powieści "Życie raz jeszcze")

W początkach listopada do Karniewa dotarły pogłoski, że najpóźniej w marcu 1992 r. wojewoda postawi PGR w stan likwidacji. Z przecieków znano też główne ustalenia przyszłej restrukturyzacji. - Mieszalnią pasz interesuje się podobno amerykańska firma "Cargill" a zakładem przetwórstwa mięsnego znany biznesmen białostocki, który zakupił już wcześniej rzeźnie rychertowską. Ziemie satelickich folwarków miały być sprzedane lub wydzierżawione okolicznym chłopom - lub innym chętnym - a stację paliw chciała kupić za grosik jakaś spółka z Gdańska. Okrojone i pozbawione przemysłu i usług Karniewo miało pozostać gospodarstwem zarodowo - hodowlanym, państwowym lub spółką pracowniczą, zatrudniającym około 70 pracowników. Na pracę w mieszalni, masarni, stacji paliw i warsztatach mogło liczyć dalsze 100 - 120 osób. A gdzie znajdzie zatrudnienie pozostałych dwustu? Na to pytanie odpowiedzią było wzruszenie ramion. Nigdzie na widnokręgu nie było perspektyw zatrudnienia: w Rychertowie było już prawie trzy tysiące bezrobotnych, okoliczne PGR-y zwalniały hurtem pracowników a spółdzielnie kółek rolniczych i gminne spółdzielnie albo bankrutowały albo przędły bardzo cienko. Zwolniono już pierwszych pracowników i w samym Karniewie - najpierw z Domu Kultury, biblioteki., przedszkola i z pustej już chlewni w Garlinowie. Nadchodziła zima, nie było jasne skąd Barczyk weźmie pieniądze na ogrzewanie PGR-owskiego osiedla. Nie było perspektyw ani żadnej nadziei - a pocieszenie tylko jedno - tradycyjnie w wódce. Trudno więc się dziwić, że co drugi robotnik snuł się od rana niezbyt trzeźwy a już bezrobotni wydawali ostatnie złotówki z odpraw w trzech karniewskich nowych prywatnych sklepach spożywczo-monopolowych.

Karniewo dezorganizowało się i staczało w dołek bardzo szybko - i można rzec planowo - do stanu uzasadniającego ogłoszenie upadłości. Ludzie snuli się otępiali i zrezygnowani, przez wybite szyby i wyrwane deski warsztatów i stodół wyciekały w świat narzędzia, pasze, zboże, konwie mleka. Nikt specjalnie nie przejmował się, że czasem przed świtem ryczą głodne krowy a cysterny z mlekiem niegdyś wypełnione do końca odjeżdżają teraz chlupocąc pustawym wnętrzem. I absolutnie nic nie wskazywało, że jakakolwiek siła na ziemi lub w niebie może fatalny ciąg wydarzeń przerwać.

Wydarzenia, które zwróciły na Karniewo uwagę całego województwa a rychło i kraju nastąpiły w połowie listopada a bezpośrednimi iskrami, które wywołały pożar były - jak to zwykle w takich wypadkach bywa - wydarzenie zgoła błahe, incydentalne: złamana noga niezbyt wartościowej krowy i paroksyzm gniewu osiemdziesięcioletniego starca z natury bardzo spokojnego i nie mieszającego się w nieswoje sprawy. Tyle tylko, że te ledwo skrzące się iskry padły na wyjątkowo łatwopalne, wręcz wybuchowe podłoże.

W początkach listopada dyrektor i przewodniczący Rady Pracowniczej podjęli po raz kolejny próbę ratowania Gospodarstwa. Po dwudniowym pobycie w Warszawie, dokąd pojechali w towarzystwie sprzyjającego Karniewu dyrektora Wydziału Rolnictwa Urzędu Wojewódzkiego - wrócili przygaszeni. Nie było żadnych szans na częściowe choćby zawieszenie długu lub umorzenie narastających odsetek. W Banku Gospodarki Żywnościowej i w Ministerstwie Finansów przyjęto ich - i owszem - dość grzecznie i na dość wysokim szczeblu ale nie doszukano się przekonywujących przesłanek utrzymania przedsiębiorstwa w jego dotychczasowym kształcie czy też po przeprowadzeniu "płytkiej" restrukturyzacji. Chwalebna kilkudziesięcioletnia przeszłość PGR-u czy też przyszłość załogi nie były dla rozmówców warszawskich poważnymi argumentami. W Ministerstwie Przekształceń Własnościowych prowincjuszom mógł poświecić czas - i to nie dłużej niż kwadrans - tylko bardzo młody naczelnik z jakiegoś departamentu, dla którego karniewskie wsiowe argumenty były nieistotne i wręcz śmieszne. Może by te smutne relacje z warszawskiej wizyty nie wywołały w przygaszonym Karniewie większego echa, gdyby nie przypadek, że w tym samym czasie w rękach karniewian znalazła się "Gazeta Krasnogórska" z wielkim artykułem - reportażem Arnolda Kępińskiego opisującym realia i kulisy prywatyzacji rychertowskiego Państwowego Osrodka Maszynowego. Jak podano w oficjalnym komunikacie, kupująca przedsiębiorstwo Spółka "Gorpol" zapłaciła12 miliardów złotych, zobowiązała się także do spłaty zadłużenia wynoszącego nieco ponad 14 miliardów złotych i do utrzymania dotychczasowego - już mocno ograniczonego - zatrudnienia na dotychczasowym poziomie przez 2 lata. Do tych lakonicznych danych Kępiński, który swoją wścibskością sprawiał władzy niemało kłopotów już w okresie PRL-owskim, dorzucił obfity bukiet dodatkowych faktów, domysłów i przypuszczeń. Dociekliwy dziennikarz wyliczył, że tylko trzy podstawowe elementy majątku byłego POM-u: posesja, budynki i maszyny produkcyjne - warte są, według obecnych rychertowskich cen rynkowych, co najmniej trzykrotnie więcej niż suma wyliczona przez gdańską firmę konsultingową (tę samą, która przygotowywała do prywatyzacji Karniewo). Tylko za rozległy spłacheć ziemi na którym mieści się POM, położony prawie w centrum miasta, można było zagarnąć około czterech miliardów złotych - wyodrębniając tam zwykłe działki budowlane. Maszyny i urządzenia techniczne, dość nowoczesne, bo zakupione przeważnie już w latach osiemdziesiątych, Kępiński zobowiazał się sprzedać osobiście na przetargu za co najmniej 20 miliardów złotych. Podawał nawet nazwiska rychertowskich i krasnogórskich przedsiębiorców i rzemieślników gotowych kupić za gotówkę wieloczynnościowe obrabiarki, prasy, buldożery i dźwigi samojezdne, ciężarówki i autokary. Podawał też nazwiska przedsiębiorców gotowych nabyć za bardzo solidne pieniądze budynki produkcyjne, magazyny i POM-owską stację benzynową, nie tak znów małą. Za to można by otrzymać dalsze 10 miliardów. Nudną wymowę cyfr podbarwiały inne informacje. Kępiński doszedł, że wartość POM-u wyceniała ta sama firma konsultingowa założona przez czołowego dziś polityka liberalnego, która niegdyś wsławiła się wyceną nowoczesnej, wysokodochodowej fabryki makaronu znacznie poniżej wartości zainwestowanych w niej maszyn. Obliczył też, że z podanej kwoty 12 miliardów złotych należności za POM, do skarbu Państwa wpłynie sześć miliardów albo i mniej i to za kilka lat, bo należność rozłożono na raty. Resztę pochłonie honorarium dla firmy konsultingowej, rozmaite ulgi i inne tajemnicze koszta związane z prywatyzacją. Wtrącił, ze wynagrodzenie "konsultingowców" równa się mniej więcej trzymiesięcznym zarobkom 170-osobowej obecnie załogi przedsiębiorstwa. Wykrył też, że podana w komunikacie rzecznika wojewody informacja o spłacie przez nabywcę 14-miliardowego długu jest kłamstwem. - No może nie tyle kłamstwem co prawdą niecałkowitą. Bo spółka "Gorpol" z miejsca uzyskała oczywiście pod pewnymi, łatwymi do spełnienia, warunkami - umorzenie połowy należności, zawieszenie terminu spłaty pozostałej części na trzy lata i znaczące ulgi w rozmaitych opłatach i podatkach. O podobne ulgi długo i bezskutecznie zabiegały poprzednio Rada Pracownicza i dyrektor POM-u. Pointą była podana bez komentarza na zakończenie artykułu informacja, że główny udziałowiec "GORPOLU" (Górski - Obłamski - Rymkiewicz), dysponujący 70 % udziałów, Waldemar Górski to siostrzeniec wojewody krasnogórskiego, Janusza Bielińskiego.

Po tym artykule, osowiali już całkiem karniewianie ożywili się nieco i zaczęli na kartkach - lub zgoła na palcach - wyliczać jaka też jest rzeczywista wartość Karniewa. Porywczy Paweł Ehrlich, z temperamentu wcale nie podobny do typowego Mazura, zaczął wykrzykiwać, że gdyby w Karniewie znaleźli się ludzie z charakterem, to pewnie spaliliby obory, masarnię i wytwórnię pasz z przyległościami, nim zawłaszczą te dobra złodzieje z Warszawy, Białegostoku, Gdańska czy też Ameryki.

W takiej mocno podgrzanej, mimo jesiennego chłodu, atmosferze, rozpoczął się pamiętny dla karniewian piątek, 13 listopada. Z rana na dziedziniec gospodarczy PGR - u zaczęto wyprowadzać z garaży i spod wiat maszyny, które miały być następnego dnia sprzedane na przetargu. Było tego ponad 20 sztuk - ciągniki różnych marek, sadzarki do ziemniaków, kombajny do zbioru zbóż i buraków cukrowych, kilka samochodów ciężarowych i dostawczych. Że sprzęt zostanie sprzedany - w całości i po niezłych cenach - nikt nie miał żadnych wątpliwości. Zainteresowanie przetargiem było duże. Wadium wpłaciło dwukrotnie więcej chętnych niż mogło być w przyszłości nabywców - w tym sporo klientów z ościennych województw. Dyrektor Barczyk kazał pojazdy oczyścić, a także sprawdzić ich kompletność i sprawność by zrobiły jak najlepsze wrażenie na kupujących. Wokół krzątających się przy maszynach robotników rychło zgromadził się spory tłumek karniewian. Podchodziły nie tylko dzieci i przypadkowi gapie. Kierowcy, traktorzyści i kombajniści - cała elitarna do niedawna kasta "mechanizatorów rolnictwa" - żegnali się z pojazdami na których ostatnio czy w przeszłości pracowali. Nie tylko wymieniali uwagi o stanie maszyn i cenie, jaką osiągną na przetargu. Przypominali sobie kiedy co zostało zakupione, kto kombajn odbierał z fabryki lub składu "Agromy", jakie z maszyną wiązały się wydarzenia - czasem zabawne a czasem smutne a nawet tragiczne. Wzdychali też i klęli umiarkowanie, gdy ktoś przypomniał, że w karniewskich garażach i pod wiatami zrobi się przestronnie, bo łącznie ze sprzętem sprzedanym już wcześniej, na przetargu czerwcowym, tutejszy park maszynowy zmniejszy się do połowy - w porównaniu z jakże niedawną erą obfitości, którą wszyscy przywykli uznawać za normę.

Przypadek chciał, że właśnie wtedy, gdy na dziedzińcu zgęstniał tłumek mechanizatorów i kibiców, nadjechały dwie wielkie ciężarówki do przewozu bydła ze sprywatyzowanej już rzeźni rychertowskiej. Tym razem sprzedawano niewielką partię krów - raptem piętnaście sztuk. W Karniewie nie było w tym czasie opasów rzeźnych, pod nóż szły więc też krowy. Te, które wybrano nie należały do elity, ale były to całkiem niezłe mlecznice. Bo krowy stare lub mało wydajne sprzedano już wcześniej. Żegnali je tylko oborowi, do których dołączył ojciec Iwony. Stary Piekut miał już po osiemdziesiątce i co najmniej od dziesięciu lat był na emeryturze, trzymał się jednak jeszcze nieźle i nie było dnia, by nie zajrzał do obór. Patrzono tu na niego trochę z ukosa i nazywano super rewidentem, bo ciągle się czegoś czepiał.

Początkowo czynności związane ze sprzedażą bydła - ważenie na oborowej wadze ( bo, jak wskazywało doświadczenie, fabryczne dane powinny być kontrolowane ), wprowadzanie poszczególnych sztuk na platformy samochodów i ich przywiązywanie do specjalnych uchwytów - nie wzbudzało większych emocji. Czasem tylko któryś z oborowych mruknął: "to jeszcze całkiem dobra krowa, szkoda jej pod nóż" ... lub "chciałbym mieć taką, cholera, gdybym miał gospodarkę!". Kłopoty wynikły dopiero przy wprowadzeniu na samochód przedostatniej sztuki - wyjątkowo dużej krowy z zakrzywionym w dół prawym rogiem, o imieniu Emma 3 (co oznaczało, że krowa ta o numerze ewidencyjnym II m - 327 M była już "Emmą trzeciej generacji"). Emma bała się wejść na pochylnię prowadzącą na platformę samochodu - jak zresztą inne krowy. Popychali ją z tyłu dwaj oborowi, a kierujący akcją brygadzista przyłożył jej dobrze kijem po zadzie. To co się stało następnie wynikło bezsprzecznie z winy kierowcy, który stał na platformie samochodu i trzymał linkę przywiązaną do rogów krowy. Widocznie zbyt poluźnił uchwyt lub zagapił się. Uderzona i mocno popchnięta krowa zrobiła dwa, czy trzy kroki po pochylni, poślizgnęła się i szarpnęła w bok. Nie przytrzymana w odpowiednim czasie, grzmotnęła całym ciężarem o bok pochylni łamiąc barierkę i spadła na ziemię. Nie leciała z zawrotnej wysokości - ot, raptem 70 - 80 centymetrów. Ale półtonowa, niezgrabna krowa to nie kot. Gdy zmuszono ją do powstania okazało się złamała - i to paskudnie - goleń przedniej nogi - w dwu miejscach przez skórę sterczały ostre, białe odłamki kości.

Trzask łamanej bariery, odgłos upadku i wybuch przekleństw przy samochodach rzeźników, zwróciły uwagę tłumu zgromadzonego przy maszynach przygotowanych do przetargu. Zaczęto zastanawiać się co zrobić z rannym zwierzęciem - zabić na miejscu, zostawić i opatrzyć nogę, czy też załadować ze złamaną nogą na samochód. Przeważyła opinia rzeźników by załadować tak jak jest - przecież i tak krowy dziś jeszcze będą zarżnięte, a wypadki rozmaitych złamań i uszkodzeń "surowca", szczególnie przy wyładunku, nie należą do rzadkości. Przyciągnięto więc Emmę do uszkodzonej pochylni, za linkę na wozie chwyciło aż dwu rychertowiaków by mocniej ciągnąć i zaczęto znów wpychać krowę na pochylnię. Ale nie szło to sprawnie. Wsparta tylko na jednej nodze raz po raz potykała się, a gdy podpierała się zranioną nogą, ryczała przejmująco, wtórowały jej załadowane już towarzyszki. Ze złamanej nogi wąskim strumykiem ciekła krew mieszając się z rozdeptanymi odchodami. PGR-owcy, a tym bardziej robotnicy rzeźni, byli obyci z różnymi sytuacjami i wcale nie nazbyt czuli na cierpienia zwierząt - ale atmosfera stawała się nerwowa. Jakaś kobieta zaczęła histerycznie płakać, jakieś dziecko zwymiotowało. Zaopatrzeniowiec, kierujący czteroosobową ekipą pracowników Zakładów Mięsnych wrzeszczał na współpracowników i klął, a w pewnym momencie zaczął z furią, na oślep, okładać kijem oporne zwierzę - po łbie, nogach, grzbiecie.

I wtedy nagle stary Piekut, stojący dotąd z boku i w ogóle nie zabierający głosu, podniósł grubą, sękatą laskę z którą od kilku lat nie rozstawał się i z krzykiem: "ty hyclu!" uderzył w plecy zaopatrzeniowca. Ten wściekły odwrócił się i machinalnie, bez namysłu z rozmachem rąbnął trzymanym w ręku kijem Piekuta po głowie. Ten bez słowa, jak podcięty, upadł na wznak.

Dłuższą chwilę panowała martwa cisza, którą przeszył wreszcie przenikliwy, świdrujący wrzask jakiejś kobiety:

-Zabili ! Ludzie !! Zabili Piekuta !!!

Dopiero wtedy zamarły tłum ożył. Dały się słyszeć głosy: "gdzie weterynarz ?", "dzwonić po pogotowie !". I zaraz potem "zatłuc skurwysyna !" "śmierć hyclowi !". Dookoła rannej krowy, zaopatrzeniowca i stojących kierowców rychertowskich zaczął się zwierać krąg karniewian. Nie wiadomo skąd w rękach otaczających pojawiły się klucze francuskie, widły, jakieś łomy i pałki. I pewnie dokonano by samosądu, gdyby nie zimna krew doświadczonego i bardzo silnego weterynarza, Domeradzkiego, który stanął z widłami między "hyclami" a rozwścieczonym tłumem i wrzasnął:

Opamiętajcie się! Piekuta trzeba ratować! Piekuta!

Do Domeradzkiego dołączył Barczyk i jeszcze kilku rozważnych mężczyzn. Pod ich osłoną, zaopatrzeniowiec wskoczył na otwartą platformę, między przywiązane już krowy i oba samochody żegnane przekleństwami i kamieniami, powoli, z rykiem klaksonów wyjechały z dziedzińca.