JAN BURAKOWSKI

ŚLADY NASZYCH STÓP


15. Klub Siedmiu Ambitnych


Na szczęście rzeczywistość szkolna aż pękała w szwach od pilnych prac i problemów, więc szybko pamięć podłej nocy została przytłumiona.

Do matury pozostało już tylko pięć tygodni. W najbliższą środę przeprowadziliśmy próbne egzaminy pisemne z języka polskiego. Egzamin ten miał za zadanie nie tyle sprawdzić stan wiedzy abiturientów, co raczej oswoić ich ze specyficzną atmosferą egzaminów maturalnych. Dlatego wszystko było chyba jeszcze prawdziwsze niż na prawdziwej maturze. Czterdzieści stolików rozstawionych w wielkiej sali auli szkolnej przypominało samotne wysepki zagubione na bezkresnych przestworzach Pacyfiku. Przy każdym stoliku nieszczęsny rozbitek mający do swej dyspozycji tylko papier, ołówek, pióro, cztery godziny czasu i bliżej nawet jemu samemu nieznane pokłady wiedzy w swej mózgownicy. Dyrektorka w pełnej napięcia ciszy otworzyła kopertę z niby- maturalnymi tematami i przeczytała je a ja starannie napisałem je na tablicy. Aż trzech pedagogów pilnie czuwało by nieszczęśnicy przy stolikach nie podpowiadali sobie i nie korzystali z "pomocy naukowych". Pani Choryńska wpadała od czasu do czasu z marsową miną sprawdzić, czy aby wszystko w porządku, w bufecie przy auli czekały tace z pysznymi kanapkami i gorąca herbata, przygotowane przez przejęte mamy. Nic więc dziwnego, że nawet tacy gieroje jak Ola Korbut, Renia Zawistowska czy też Wojtek Pokorski- okularnik znający wszystkie daty i problemy historii literatury polskiej w zakresie dużej encyklopedii, rozpoczynali pisanie prac na wybrane tematy z mocno niepewnymi minami.

Ocena wypracowań z tego sprawdzianu była pracą znacznie bardziej odpowiedzialną i kłopotliwą niż sprawdzenie prawdziwych prac maturalnych. Musiałem przecież nie tylko ocenić poziom wypracowania i wychwycić błędy ale także szczegółowo i komunikatywnie opisać wszelkie luki i płycizny, na które uczniowie powinni zwrócić szczególną uwagę w końcowym okresie nauki.

Jakby tego wszystkiego było mało "wplątałem się" już nieco wcześniej samochcąc w jeszcze jedną, pozaprogramową formę przygotowania jedenastoklasistów do matury z języka polskiego. Inicjatorem "klubu siedmiu ambitnych", jak określiłem uczestników tej grupy, był właśnie Wojtek Pokorski z XI b, na pewno najlepszy humanista wśród maturzystów 1958 roku i jedyny absolwent z naszej szkoły, który zamierzał podjąć studia polonistyczne. Ale tak naprawdę duszą tej grupy, jak i każdej społeczności w której się znalazła, była Ola Korbutówna.

Kilkoro najlepszych- czy może raczej najambitniejszych- uczniów o zainteresowaniach humanistycznych, którzy zamierzali podjąć studia, postanowiło zebrać się od czasu do czasu, by w formie przepytywanek i luźnych dyskusji szlifować swoją znajomość literatury. Grupa zaczęła funkcjonować już w końcu 1957 roku ale najbardziej intensywny i absorbujący okres jej istnienia przypadł na dwa miesiące poprzedzające egzaminy maturalne. W końcu stycznia klubowicze, za pośrednictwem pani Chojeckiej, zwrócili się do mnie z prośbą o podjęcie z nimi współpracy, na zasadzie niejako nietypowych, grupowych korepetycji. Zaproponowano mi oczywiście honorarium ale stanowczo odrzuciłem tę pokusę zwiększenia zarobków. Miałem więc dodatkowo zajęte dwa wieczory w tygodniu. Zajęte intensywnie bo współpraca z "siódemką" wymagała bardzo solidnego przygotowania i wytężonego myślenia w trakcie samych zajęć. Były to jednak bardzo przyjemne wieczory. Ten fragment moich doświadczeń szkolnych wspominam z największym sentymentem. -"Klub" zgrupował uczniów nie zagrożonych ścięciem na maturze. W związku z tym na naszych wieczornych spotkaniach nie było nerwowej atmosfery gorączkowego "kucia". Różne fragmenty sprawdzianów i dyskusje na tematy literackie przeplatane były ploteczkami na tematy szkolne, wspominkami, dowcipami a także poważnymi i zapalczywymi dyskusjami na tematy nie mające nic wspólnego z egzaminami maturalnymi ale tak istotne dla wieku maturalnego: o sensie życia, o Bogu i świeckiej moralności, o miłości i przyjaźni. Na pierwsze spotkanie szedłem z postanowieniem, że będę się zachowywał skromnie i z umiarem, by nie tłamsić indywidualności uczniów. Ale rychło przekonałem się, nawet z lekkim urazem, że nawet gdybym chciał, trudno by mi było zdominować mych młodszych partnerów. W zakresie literatury byłem oczywiście ekspertem ale we wszystkich innych dziedzinach już tylko wyłącznie partnerem- i to nie zawsze tym dominującym. Po raz kolejny doświadczałem z melancholią, że dojrzewam powoli i z oporami. Moi uczniowie byli młodsi ode mnie pięć lub sześć lat a przeważnie bardziej wyraźnie niż ja wiedzieli czego chcą od życia, mieli bardziej skrystalizowane poglądy polityczne. Nie zawsze były to marzenia najwyższego lotu i poglądy zbyt głębokie- ale jednak stanowiły dla nich busolę i oparcie. A ja ciągle byłem nieukształtowaną magmą.

Spotkania odbywały się kolejno w domach poszczególnych uczniów. Dzięki temu znakomicie poszerzyłem wiedzę o codziennym życiu w Rychertowie. Oczywiście w odniesieniu do elity miasta, bo uczniowie składający się na "klub" pochodzili w większości z rodzin inteligenckich. "Klasy niższe" reprezentowali tylko Ola Korbutówna i Zosia Peczyńska, córka zwykłego rybaka. Zosia zresztą w klubie znalazła się zapewne przypadkowo, tylko dlatego, że była przyjaciółką Reni Zawistowskiej. Spotkania te były tym przyjemniejsze, że mamy uczniów prześcigały się w przyrządzaniu na te "rekolekcje" kanapek i ciast. Ale nie smaczne wędliny i rozpływające się w ustach serniki najbardziej utkwiły w mojej pamięci. Największe powodzenie miały niewielkie ryby smażone na patelni w cebulce, którymi poczęstowała nas pani Peczyńska. Zmiataliśmy patelnię za patelnią, ledwo gospodyni zdążyła nam je donosić. Znikły przy nich dwa bochenki chleba. -Bywało też, że pod koniec spotkania, gdy już program edukacyjny był w pełni wykonany, pani domu, za mym zezwoleniem, nalewała po kieliszeczku słodkiego wina czy też domowej nalewki. -Nic dziwnego więc, że do domu, często o dość późnej porze, wracałem w różowym nastroju, czując na ustach nie tylko słodycz wina ale i przyjacielskich pocałunków, którymi żegnały mnie dziewczyny. Pod pachą niosłem zwykle jakieś zawiniątko. Był to upominek będący niejako rekompensatą za odmowę przyjęcia honorarium. Początkowo wzdrygałem się przed przyjęciem czegokolwiek- ale po namyśle i przedyskutowaniu problemu z moją gospodynią, zmieniłem zdanie. Jedynie mecenas Zawistowski zmusił mnie do przyjęcia pękatej butelki francuskiego koniaku. Od Korbutów na przykład przydźwigałem spory "syberyjski" pieróg z jagodami, od Pokorskich sernik a od Perzyńskich dwa świeże, wędzone węgorze. Ciasta zanosiłem do szkoły i degustowaliśmy je przy herbacie w czasie dużych przerw a węgorze zjedliśmy w dwu podejściach, przy kieliszku, z Józkiem- przy niewielkiej pomocy gospodarzy. Tylko koniak schowałem do szafki na jakąś większą okazję. Nie przypuszczałem, że zdarzy się ona niedługo.

W wypełnionym dość ściśle zajęciami i rozmaitymi kłopotami miesiącach, ale nie pozbawionych i miłych, rozładowujących napięciach chwil, czas mijał szybko i nadeszły dni matury. Aż do połowy maja nie miałem chwili czasu by rozpamiętywać dole i niedole mojej egzystencji. Nawet sprawy seksualne uzyskały jakoby inny wymiar. Oczywiście, gdy wracałem z kolejnej sesji "klubu siedmiu" lub gdy patrzyłem w klasie na miłe buzie i jakże kuszące sylwetki naszych dziewcząt, nie raz i nie dwa nachodziły mnie smętne lub grzeszne myśli. Ale w optymistycznej atmosferze tych wiosennych tygodni myśli te nie były zbyt ciężkie i pesymistyczne. Jakoś samo przez się nasuwała się nadzieja, że gdzieś na świecie, wśród tylu pięknych i miłych dziewcząt, jest i ta moja. Odnajdę ją, gdy przyjdzie moja kolej. Kilka razy uczułem niemiły chłodek w sercu na widok Kamy i Józka. Teraz przebywali oni obok siebie jak papużki- nierozłączki i nie ukrywali, że są sobie bliscy. Nie mogłem jakoś odpędzić od siebie dokuczliwej choć bezsensownej myśli- że to właśnie Kama i ja mogliśmy tworzyć taką parę.

W najgorętszym okresie matur otrzymałem z Warszawy egzemplarz "Gazety Nauczycielskiej" z moim artykułem o Iwonce. Nic dziwnego, że w pierwszej chwili potraktowałem go jako coś prawie błahego, choć akurat ten artykuł odegrał w mojej dalszej karierze rolę całkiem istotną. I ten artykuł został przez redakcję dobrze potraktowany. Wprawdzie nie zamieszczono go na stronie pierwszej a na czwartej- ale na pierwszej został szczególnie polecony czytelnikom jako jeden z trzech w numerze. Ozdobiono go też sympatycznymi, nawiązującymi do treści rysunkami. Przeczytałem i to dzieło z trochę dziwnym uczuciem: że to coś co jest mną, żyje już zupełnie samodzielnym życiem na które nie mam żadnego wpływu. Zaniepokoiłem się też chyba mało starannym utajnieniem osób będących bohaterami mojego tekstu. Ale cóż, niczego już się nie da zmienić, będzie co ma być.

Artykuł mój, aczkolwiek dotyczył miejscowości R. i anonimowych bohaterów, wywołał w Rychertowie znaczne zainteresowanie, czemu trudno się dziwić, gdyż tyczył kilku ogólnie znanych osób. Zaraz na następny dzień po dojściu "Gazety" do Rychertowa, zaprosiła mnie do siebie pani Dałkowska, inspektorka oświaty i wychowania. Znana mi dotychczas tylko z widzenia na kilku okolicznościowych zebraniach i akademiach, pani inspektor okazała się osobą bardzo miłą. Poczęstowała mnie kawą i pogratulowała artykułu, zadeklarowała też chęć udostępnienia mi potrzebnych informacji, jeśli bym chciał coś napisać o szerszych problemach oświaty w powiecie. Żywo oczywiście komentowany był artykuł w zespole nauczycielskim naszej szkoły. Dowcipkowano trochę na temat "najlepszego i najskromniejszego wychowawcy", ale ogólnie reakcje były, podobnie jak po pierwszej mojej publikacji, życzliwe. Pojawił się nawet, mile łechtający moją próżność, problem zdobycia dodatkowych egzemplarzy "Gazety", która była niedostępna w rychertowskich kioskach "Ruchu". Ola Korbutówna zasygnalizowała mi, że warto by zdobyć egzemplarz dla pani Zasadowej. No a gdyby było tych egzemplarzy więcej, to ona, Ola, posłała by "Gazetę" Adasiowi- niech wie jaką fajną ma mamę! "I dziewczynę!" -dodała bez fałszywej skromności. Zdopingowany tym sygnałem policzyłem ile tych dodatkowych egzemplarzy warto by mieć. Wyszło mi, że co najmniej osiem a tymczasem ja posiadałem tylko jeden egzemplarz autorski, którego oczywiście nie chciałem się pozbyć. Nagabywany przez bohaterów i ich kibiców napisałem więc liścik do pani redaktor Byrskiej z prośbą o przesłanie mi, za pobraniem pocztowym, owych ośmiu egzemplarzy. I już po tygodniu otrzymałem bezpłatnie aż dziesięć sztuk z miłą karteczką zachęcającą mnie do dalszej współpracy.

Ale jak się rychło okazało, publikacja artykułu miła dla moich dalszych losów, nie tylko takie drobne konsekwencje.