JAN BURAKOWSKI

ŚLADY NASZYCH STÓP


5. Chwytam grunt


W końcu października osaczający mnie od początku roku szkolnego koszmar zaczął powoli ustępować. Nie tylko dlatego, że jednak powoli i nie bez histerycznych załamań zacząłem się wdrażać do nauczycielskiej codzienności. Bardzo korzystnie na stan mojej psychiki wpłynęły systematyczne kontakty z krasnogórskimi kolegami i natłok absorbujących wydarzeń politycznych. Były to w kraju optymistyczne miesiące i w tej atmosferze także na własne trudności patrzyłem z większą nadzieją. Teraz myśląc o swoich -i tych niedawnych i tych obecnych problemach wstydziłem się. -Dzieją się wielkie rzeczy- naokoło jeszcze świeże, niezabliźnione rany, z wstrząsających tragedii całych społeczeństw wyrasta coś zupełnie nowego... A ja histeryzuję, przecinam sobie żyły, bo jakiś uczeń spojrzał na mnie niechętnie i co gorsze głośno zamknął książkę... Jest na to tylko jedna rada- trzeba przysiąść fałdów i popracować.

Gdy przyjechałem do Anina na Święta Bożego Narodzenia i ferie zimowe, mama obejrzała mnie jak zawsze uważnie i skonstatowała z ulgą: No, nie utyłeś na tym nauczycielskim chlebie... Ale wyglądasz lepiej niż podczas ostatniego pobytu, w październiku. Wtedy naprawdę martwiłam się o ciebie...

Prawie z czystym sumieniem zapewniłem rodziców, że nie jest źle. Z dużej tekturowej walizy, wyładowałem tym razem nie tylko brudną bieliznę pościelową do prania ale też trofea związane z dwukrotnymi wyprawami do Nowych Szymanek: kilka sporych sznurów suszonych grzybów i słoiczki z marynatami. Mama przypatrzyła się grzybom z zachwytem, powąchała susz i spojrzała na mnie z niedowierzaniem:

-Same prawdziwki?!

Grzyby to nie jedyna niespodzianka jaką zrobiłem rodzicom. Miałem zaoszczędzone z resztek zasiłku na zagospodarowanie i pierwszych czterech pensji ponad tysiąc złotych. Kupiłem za nie mamie, w konsultacji z siostrą, Teresą, gruby i ciepły niebieski sweter a ojcu- spinki do mankietów. Gdy mama założyła nabytek i podeszła do lustra by się przejrzeć, uświadomiłem sobie ze wstydem, że nie pamiętam, bym widział ją kiedykolwiek w naprawdę nowym przyodziewku. Zawsze "donaszała" jakieś spódnice, bluzki, sweterki, sukienki podarowane jej przez panie u których sprzątała.



***


I tak w kieracie codziennej pracy, której nie pokochałem- oj, nie! -ale do której jednak wdrożyłem się, dotrwałem do zakończenia roku szkolnego. Drugie półrocze przeżyłem bez większych sensacji. Sporo czytałem, ciągle doskonaliłem konspekty lekcji. Nieoczekiwanie doczekałem się sporej satysfakcji właśnie z tytułu konspektów. -Pani magister Ambroziak, która wizytowała- wreszcie! -moje zajęcia, samym przebiegiem lekcji nie była chyba zbytnio zachwycona ale bardzo wysoko oceniła moje konspekty. Napisała wyraźnie: " doskonałe konspekty!" ( z wykrzyknikiem), co więcej wypożyczyła kilka do Okręgowego Ośrodka Metodycznego. Wyniki wizytacji ("jednak przebrnąłem przez to!") a szczególnie sukces konspektów, bardzo podniosły mnie na duchu.

Nieoczekiwanie mianowano mnie członkiem komisji egzaminacyjnej w czasie egzaminów maturalnych. Tym razem na pewno nie w uznaniu jakichkolwiek osiągnięć a z prostej konieczności. Byłem jedynym w liceum etatowym polonistą, a złożyło się tak, że żadna z dwóch emerytowanych polonistek, które prowadziły jeszcze lekcje w liceum, nie mogła uczestniczyć w egzaminach- pani Bałdyga obłożnie zachorowała, a pani Ptaszyńska otrzymała właśnie na czas matur skierowanie do sanatorium. Ten splot okoliczności mocno zdenerwował naszą dyrektorkę, a mnie przyczynił sporo dodatkowej pracy związanej z oceną prac także "cudzych" uczniów.

Z racji matury, przeżyłem po raz pierwszy wątpliwości i rozterki związane z klasyfikowaniem uczniów i wystawianiem im końcowych ocen. Wątpliwości te przeżyłem ponownie- w jeszcze większym stopniu- wystawiając oceny roczne w " moich" młodszych klasach. Uświadomiłem sobie, że obiektywna wartość ucznia i ocena dokonań tego ucznia na świadectwie, to dwie całkiem różne i nie zawsze przylegające do siebie rzeczy. Przystępując do formułowania ocen rocznych najpierw zsumowałem stopnie poszczególnych uczniów z prac domowych i odpowiedzi klasowych i podzieliłem otrzymaną cyfrę przez ilość odpowiedzi. No, i uświadomiłem sobie, że otrzymane przeciętne nie bardzo przystają do rzeczywistego poziomu wiedzy, inteligencji i zaangażowania w naukę poszczególnych uczniów. Przede wszystkim przeciętne te wyraźnie premiowały dzieci z rodzin inteligenckich, które niejako z mlekiem matki wyssały poprawność gramatyczną wypowiedzi, literackie słownictwo i ogólną orientację w realiach życia kulturalnego. W klasie dziesiątej Oli Korbut, inteligentnej i czyniącej bardzo szybkie postępy ale popełniającej wciąż kardynalne błędy ortograficzne, szpikującej teksty rusycyzmami i mającej ogromne luki w literaturze, mogłem postawić tylko bardzo słabą trójkę. A siedząca z nią w jednej ławce Renia Zawistowska- też inteligentna ale leniwa i nie kryjąca, że uczy się tylko tyle ile musi i ani trochę więcej- z łatwością osiągnęła czwórkę. W klasie dziewiątej wyszła "ze statystyki" trójka dla Iwonki Piekut, choć było dla mnie oczywiste, że właśnie ona najgłębiej i najsubtelniej analizuje "przerabiane" utwory. Iwona po prostu nie miała czasu na pisanie wypielęgnowanych wypracowań, na dostateczne opanowanie materiału. Wiedziałem, że jej wrześniowe nadzieje, co do poprawy zdrowia matki nie spełniły się i musiała w domu wykonywać nie tylko "co cięższe" prace. Na lekcje przyjeżdżała po porannej, ciężkiej harówce, gdyż wstawała przed piątą, by z rana pomóc matce w przygotowaniu śniadania dla rodziny i nakarmieniu inwentarza. Tak więc Iwonce powinienem wystawić trójkę, dokładnie taką samą, jak Zbyszkowi Jędrychowskiemu, synowi dyrektora szpitala, kulturalnie bezczelnemu obibokowi. Ale cóż, trudno- nie za warunki nauki, inteligencję i rzeczywisty wkład pracy wystawiamy przecież oceny. Koniec końców więc ostateczne moje oceny były bliskie bezdusznej przeciętnej statystycznej. Jedyny wyjątek na plus zrobiłem dla Iwony.