JAN BURAKOWSKI

JESIEŃ AKSOLOTLA

II. GASNĄCE ISKRY



6. Jeszcze gwar, jeszcze nadzieja.


Nie sprawdziły się pesymistyczne przewidywania Krzysi, co do radykalnego rozluźnienia więzów z nami rodziny Tolka, gdy znajdzie się ona za granicą. Na przełomie 1991 i 1992 roku gościliśmy ją w Krasnogórze w całości - Tolka tydzień a Ankę z Ingusią ponad dwa. Na cały tydzień przyjechali też na Święta i Nowy Rok Przyborowscy z Piotrkowa. I tak dom nasz zapełnił się szczelnie, od rana do późnej nocy rozbrzmiewał szczebiotem dzieci i energicznymi głosami pewnych siebie, młodych ludzi. Pogoda świąteczna, zgodnie z wieloletnią tradycją, była raczej jesienna i życie rodzinne koncentrowało się w domu. Trochę ubolewaliśmy, że narty muszą leżakować na poddaszu i nie można poduczyć dzieci jazdy na łyżwach na prawdziwym, jeziorowym lodzie. Tyle mieliśmy sobie nawzajem do powiedzenia! A może zresztą należałoby powiedzieć „mieli sobie” - bo jednak my z Krzysią, jak przystało na pokolenie schodzące ze sceny, nie zawsze mogliśmy w pełni pojąć problemy naszych dzieci.

Raz jeszcze przekonałem się, że Gosia to jednak niepospolita dziewczyna, choć nie zawsze jej niepospolitość byłem w stanie zaakceptować. Teraz z powodzeniem udowadniała, że jest początkującą ale pełnowartościową gospodynią. Przejęła zdecydowanie w swoje ręce karmienie 11- osobowej gromady i przy niewielkiej pomocy starej Kobielskiej wywiązywała się z tego nadspodziewanie dobrze. Nie stroniła nawet od eksperymentów kulinarnych i okazało się, że pogranicze podlasko - ruskie może wnieść do tradycyjnej kuchni krasnogórskiej nowe, cenne wartości. Mimo dobrze już widocznej w ciąży, Gosia była bardzo ożywiona i ruchliwa, co budziło niekiedy niepokój Adama. Gosia zresztą odgrywała tylko rolę kuchennego menedżera, bo przyjezdni zachowywali się jak pełnoprawni, świadomi swych obowiązków, członkowie rodziny a nie uciążliwi goście. Więc nigdy nie brakowało chętnych ani do tarcia ziemniaków ani do zmywania góry naczyń po każdym posiłku. A jeden czy drugi posiłek przygotowały w całości przyjezdne panie.

Nie było zbyt wielu kłopotów nawet z dziećmi - mimo marnej pogody. Maciek i Damian, chłopcy Przyborowskich, byli zawsze bardzo samodzielni i świetnie potrafili sobie organizować zabawy we własnym gronie. Świetnie też znali od strychu do piwnic dom i nawet przy obecnym zagęszczeniu potrafili znaleźć jakiś kąt do zabaw - nie zawsze bezpiecznych dla jego wyposażenia. 5 - letniej Indze bardzo imponowali starsi, doświadczeni i silni bracia i ciążyła ku nim. O dziwo, zaakceptowali oni udział w swych męskich zabawach smarkuli choć od czasu do czasu grzecznie przypominali jej, że lepiej by zrobiła oglądając jakąś bajeczkę w telewizji lub wideo.

Dzięki samodzielności dzieci i przedsiębiorczości Gosi, my, starsi mieliśmy sporo czasu, by bez pośpiechu przekazywać sobie informacje z ostatnich miesięcy i roztrząsnąć problemy ogólniejsze i rodzinne. Głównie jednak rodzinne, bo jak skonstatowałem z pewnym zdziwieniem i chyba lekkim żalem, nasi następcy nie byli ludźmi politycznymi. - Nie znaczy to wcale, by nie mieli swojego poglądu na to co się dzieje. Owszem mieli - ale nie przejawiali żadnych ambicji, by w procesie zachodzących przemian mieć jakiś swój indywidualny udział. Właściwie tylko Gosia i Adam akceptowali bez zastrzeżeń to co się działo w naszym kraju. Może zresztą nie należałoby mówić o świadomej akceptacji. Horyzont ich wspomnień nie wykraczał poza rok 1980 i zmiany zachodzące po tym roku uważali za coś oczywistego. U Gosi nakładało się to w sposób naturalny na niewątpliwie głęboko zakorzenioną chłopską zachłanność i pazerność. Wierzyła, że z tej trochę na razie magmowatej polskiej rzeczywistości ona potrafi sporo wyrwać dla siebie i swoich najbliższych. A Adam? - No cóż, Adaś w ogóle nie lubił się głowić nad czymkolwiek i był niewątpliwie szczęśliwy, że to Gosia pokieruje jego losem. Wszyscy inni ubolewali nad tym co się w Polsce dzieje - i w gospodarce i w polityce i w kulturze. Wszyscy byli zgodni, że gubi „nas” brak wyraźnie zarysowanych celów, ograniczenie perspektyw do tego, co powinno być tylko narzędziem. Wszyscy też byli zgodni, że wiele z tego co w ciągu prawie pięćdziesięciu lat realnego socjalizmu w Polsce stworzono, należałoby i można by ocalić. Że owszem powinny być rozbite struktury i układy ciążące coraz większym biurokratycznym garbem nad całokształtem życia kraju. Ale jednocześnie całe segmenty naszej gospodarki i infrastruktury dałoby się łatwo wkomponować w tryby wydajnej gospodarki wolnorynkowej, gdyby ... Gdyby co? I okazało się, że właściwie wszyscy jesteśmy zgodni, że największym błędem jaki popełnili nasi ekonomiści i politycy, było utożsamienie gospodarki rynkowej jako takiej z wolnym rynkiem wg wzorców wczesnoliberalnej gospodarki kapitalistycznej. Choć przecież powinno być dla sterników naszych przemian oczywiste, że dostosowanie naszej gospodarki do „zachodniej” na zasadzie klasycznej gry wolnorynkowej musi się wiązać z jej totalnym opanowaniem przez sprawniejszych i silniejszych partnerów. Ze sceptycyzmem też odnosiliśmy się do twierdzeń, że kapitał obcy rozwinie i unowocześni naszą gospodarkę. Aż nadto liczne przykłady wskazywały przecież, że kapitał obcy chętnie inwestuje w „tanich” krajach do czasu. Do kiedy trwa boom. A gdy następują chude lata kryzysowe Fiat czy General Motors na pewno w pierwszej kolejności będą ograniczać produkcję i zamykać fabryki w Polsce czy na Węgrzech a nie we Włoszech i USA.

Nasze dzieci wszystko to rozumiały nie gorzej niż ja ale żadne z nich nie miało chęci aktywnie walczyć o coś innego. I całą energię - a mieli jej sporo - koncentrowali na tym, by w tej niedoskonałej rzeczywistości zająć pozycję możliwie najlepszą. - Niewątpliwie najbardziej radykalne wnioski z trzeźwej oceny polskiej rzeczywistości i jej perspektyw wyciągnęli Tolek i Ania. Może zresztą nie należałoby w tym miejscu wymieniać Anki, bo niewątpliwie inicjatorem przenosin do Szwecji był Tolek. Kwartał pobytu za morzem utrwalił w nich zdecydowanie związania dalszego swego życia ze Skandynawią. Utrwalił, choć oboje - a szczególnie nasza synowa - wcale nie byli do końca oczarowani szwedzką rzeczywistością. Tak, tylko z bardzo daleko Szwecja - ze swoją sterylną czystością, racjonalnością ludzkich odniesień i zegarmistrzowską precyzją uregulowania formalnych stosunków między jednostką a społeczeństwem - jawiła się jako raj. Jak to określiła Anka był to raj dość osobliwy - chłodny, bez niespodzianek za zakrętem ścieżki i bez drzewa wiadomości dobrego i złego. A więc raczej klatka niż raj. Ale jednak Szwecja oznaczała stabilizację - przynajmniej w perspektywie pokolenia. Więc również Anka zadecydowała, że tu będzie gniazdo ich dzieci. Dlatego zacięła zęby, zabrała się ostro do nauki szwedzkiego i zadbała by także Ingusia, ten twardy, barbarzyński język uznała jak najrychlej za własny. Może to brzmieć dziwnie ale szybkiemu przyswojeniu przez Ingę szwedzkiego sprzyjały kontakty z dziećmi rodzin o polskim rodowodzie. Tolkowie zaprzyjaźnili się w Goeteborgu z dwiema, znanymi im jeszcze ze Szczecina, rodzinami, przebywającymi w Szwecji już od kilku lat. Ich dzieci, nieco starsze od Ingusi, chodziły do szkoły szwedzkiej i były już dwujęzyczne. A nawet sprawniej i chętniej posługiwały się szwedzkim niż polskim. I nasza wnuczka, już po kwartalnym pobycie na tak niedalekim Zamorzu, wtrącała od czasu do czasu w toku zabaw z chłopcami, jakieś egzotycznie brzmiące słowa. Nie było wątpliwości - gdy za dwa lata pójdzie do szwedzkiej szkoły będzie już także dwujęzyczna. A właściwie to trójjęzyczna, bo jeszcze w Szczecinie rodzice zadbali by mała zaczęła się osłuchiwać z angielszczyzną. I już wtedy, za dwa lata, polski nie będzie zapewne jej pierwszym ale drugim a może i trzecim językiem. Ot; takim żargonem koniecznym do rozmów z babcią i dziadkiem w czasie wakacyjnych pobytów w ubogim, zacofanym kraju przodków ...

Najgorliwszymi entuzjastami kapitalistycznej gospodarki rynkowej byli niewątpliwie najmłodsi - Gosia i Adam. I na pewno nie dadzą się zjeść w kaszy przez innych kapitalistów. Cóż, życzę im jak najlepiej ale chyba nie mają talentów formatu - to znaczy talentu i rozmachu - Tolka, który rozpoczynając od zera w ciągu kilku lat został dolarowym milionerem. Nadrabiają to gorliwością i pracowitością. Adam zarabia u Kiziora nieźle, osiąga zyski z udostępnionego firmie sprzętu, bierze się też do projektowania - o ile tylko nadarzy się okazja. Na razie nie są to okazje zbyt częste, bo rywalizacja w tym zakresie jest ostra. Według oceny starszych państwa - to znaczy Krzysinej i mojej - zarabia złotówek dużo, a nawet bardzo dużo - ale jednak żałośnie mało przy dochodach Tolka a nawet i Przyborowskich. Bardzo to przyszłych dziedziców willi na Rybakach deprymuje. Gosia nie ukrywa, że niecierpliwie czeka rozwiązania - nie tylko z tęsknoty macierzyńskiej ale i z nadziei, że po skróconym odchowaniu dziecka, będzie mogła wreszcie zabrać się osobiście do interesów. A szczególnie do zabudowy działki zakupionej od Terebiejów. A na razie z nieukrywaną zazdrością słuchała o egzotycznych dla nas osiągnięciach Tolka i lekarsko - inwestycyjnych planach piotrkowskiego odgałęzienia naszej rodziny.

Plany Przyborowskich nie były tak spektakularne jak w wypadku Tolka. Nie były też wymyślone i skalkulowane od podstaw - wynikły raczej z układu realiów. A że koniec końców i te plany zaczęły nabierać spektakularnych kształtów - to również sprawka Tolka, którego umysł niejako automatycznie umiał kojarzyć na pozór odległe fakty i tworzyć z nich zadziwiające konstrukcje byznesowe.

Łukasz Przyborowski odziedziczył w Piotrkowie duży, choć mocno już postarzały dom w wielkim ogrodzie. W czasie, gdy Agnieszka wychodziła za mąż, a i przez wiele następnych lat, była to posiadłość raczej kłopotliwa. W domu, nie remontowanym od wielu lat, mieszkały poza Przyborowskimi, jeszcze dwie rodziny a i ogród był mocno zaniedbany. Ten stan wynikał nie tylko z braku starań właścicieli. - Rejon, w którym położona była posesja Przyborowskich, zarezerwowany został, zgodnie z perspektywistycznym planem zagospodarowania miasta, pod wielokondygnacyjne budownictwo spółdzielcze, więc los ogrodu wydawał się przesądzony a i los samego domu też mocno niepewny. Teraz sytuacja zmieniła się zupełnie, gdyż pod koniec 1990 roku uchylone zostały postanowienia co do budownictwa spółdzielczego w Piotrkowie. Z prawie hektarowej posesji Przyborowskich położonej blisko centrum miasta można było wykroić kilkanaście bardzo przyzwoitych działek budowlanych bądź też przeznaczyć cały teren pod budowę jakiegoś supermarkietu czy też hotelu. Nic dziwnego więc, że w krótkim czasie wartość ziemi wzrosła wielokrotnie a właścicieli co i raz zaczęli nachodzić potencjalni nabywcy z coraz bardziej kuszącymi ofertami. I prawdopodobnie znaczna część ogrodu zostałaby rychło sprzedana, gdyby nie Tolek, który z właściwą sobie szybkością komputera najnowszej generacji odkrył inną możliwość spożytkowania działki, a ściśle jej podstawowej, najwartościowszej części położonej wokół domu.

Agnieszka i Łukasz pracowali w Szpitalu Wojewódzkim ale od dawna prowadzili też praktykę prywatną. Ze znacznym powodzeniem, gdyż oboje mieli opinię dobrych a nawet bardzo dobrych specjalistów. Łukasz już przed dziesięcioma laty habilitował się. Wystartowali w różnych specjalnościach, z upływem czasu jednak ich zainteresowania zaczęły się zbliżać. - Agnieszka była internistką ale wyspecjalizowaną w zakresie gastrologii, Łukasz zaś chirurgiem - fachowcem od grzebania w jamie brzusznej. Nic dziwnego więc, że ich prywatne gabinety przekształciły się właściwie powoli w poradnię gastrochirurgiczną. Powodzenie praktyki prywatnej, skłaniało ich do myśli o całkowitej rezygnacji w przyszłości ze stałej pracy w szpitalu. I tak pewnego wieczoru, gdy Agnieszka po raz kolejny przedstawiła radzie rodzinnej rozmaite wątpliwości i rozterki związane z dalszą pracą zawodową i zagospodarowaniem posesji. Tolek palnął:

- A może byście zorganizowali prywatną klinikę? To by nawet ładnie brzmiało: „Klinika Gastro - Chirurgiczna. Doktorzy Agnieszka i Łukasz Przyborowscy”.

Łukasz uśmiechnął się pobłażliwie.

- Prywatny szpital? Chyba jeszcze Toleczku nie penetrowałeś, tej dość specyficznej, sfery byznesu...

- Nie penetrowałem - przyznał Tolek. - Ale słyszałem, że nawet w Szwecji, gdzie społeczna służba zdrowia jest bardzo rozbudowana i działa wyjątkowo sprawnie, małe, ekskluzywne kliniki dla bogaczy, firmowane przez wybitnych specjalistów, to złota żyła dla ich właścicieli.

- Ja też słyszałem - zgodził się Łukasz. - Ale u nas jest jeszcze chyba zbyt mało złota w tej żyle by go eksploatować. Bo jednak szpital to nie adwokatura czy też jakaś tam firma konsultingowa, gdzie wystarczy wiedza fachowa, faks, komputer i trochę operatywności. Szpital - nawet najmniejszy - to nie tylko lekarze ale także pielęgniarki, salowe, pralnia i kuchnia. To także co najmniej jeden samochód sanitarny z pełnym wyposażeniem a także kontener sprzętu specjalistycznego, cholernie drogiego, prawie na wagę złota. Ile by musiał pacjent zapłacić za dobę pobytu by wpływy pokryły chociażby koszta własne? A poza tym Piotrków to nie taka znowu metropolia z całą armią milionerów.

- Cóż - Tolek niefrasobliwie machnął ręką - pacjent zapłaci tyle, ile zażąda doktor Przyborowski. Dla człowieka, na którego konto wpływa codziennie, choćby tylko dwadzieścia milionów złotych, nie jest istotne czy za dzień pobytu w szpitalu zapłaci sto tysięcy czy też dwa miliony. Dla niego ważne jest by był leczony fachowo i szybko a do tego w komfortowych warunkach. A co do lokalizacji: Piotrków to rzeczywiście nie metropolia ale za to dość blisko do Łodzi i na Śląsk.

- No, tak! - wtrąciła Agnieszka - ale gdzie byś braciszku umieścił ten szpital? Dom nasz jest duży, to fakt, ale jednak nie na tyle by można było w nim zmieścić lecznicę choćby na dziesięć łóżek - z kuchnia, pralnią i innymi przyległościami. Tym bardziej, że milionerów raczej nie leczy się w pokojach wielołóżkowych.

- A czy ja proponuję umieścić łóżka w waszym domu? - oburzył się Tolek. - Na lecznicę trzeba zbudować lekki, nowoczesny pawilonik - oczywiście z podcieniami i loggiami. W waszym domu mógłby być co najwyżej elegancki sekretariat. Pamiętam ogród, owszem zaniedbany ale sporo w nim ładnych drzew owocowych, bzów i jaśminów a nawet wielkich sosen. Zachowała się też alejka z imponującymi lipami, pamiętającymi jeszcze czasy pradziadka Przyborowskiego, gdy ten dom był jeszcze wiejskim dworkiem. Gdyby o to wszystko zadbać, wypielęgnować ładne trawniki, klinika miałaby luksusową zieleń zaglądającą do okien pokoi.

- Myślisz kompleksowo i prawie z szybkością komputera! - zakpił Łukasz. - To może już obliczyłeś także, ile w przybliżeniu kosztowałby taki pawilonik, sanitarki i inne drobiazgi.

- No, tak szybko to jednak nie myślę. Zresztą nie posiadam danych wyjściowych - nie wiem, np. ile kosztuje teraz w Polsce cegła czy też choćby szpitalne łóżko no i lancet błyskający w twych niezawodnych rękach. Ale przypuszczam, że przy jakichś trzystu-czterystu tysiącach dolarów można by zaryzykować. A może nawet wyda się i nieco mniej, bo przecież sporo drogiego sprzętu już macie w swoim gabinecie.

- Może nawet troszkę mniej ... Mój Boże! – Westchnęła Agnieszka. – Czterysta czy też trzysta osiemdziesiąt – to naprawdę nie ma znaczenia. Bo musisz wiedzieć, że gdybyśmy uruchomili wszystkie nasze oszczędności i rezerwy to pewnie zebralibyśmy dziesięć procent tej sumy. A gdybyśmy zapożyczyli się na prawo i lewo to i wtedy zgromadzilibyśmy nie więcej niż połowę. Więc lepiej machnąć ręką. Tym bardziej, że wcale nie uśmiecha mi się gigantyczna inwestycja i potem codzienna bieganina. Bo i po co? Ostatecznie jesteśmy lekarzami i wcale jakoś nie tęsknię za sejfami i wielocyfrowymi sumami na koncie. I teraz żyje się nam całkiem nieźle!

- Kobieto małego ducha! – Zaśmiał się Tolek. – Widać, że i w tobie komunizm stłamsił ducha przedsiębiorczości. Musisz wiedzieć, że taka klika rzadko kiedy jest wyłączną własnością firmującego ją lekarza. Zwykle to jakaś spółka. Mógłbym wam odpowiednią kwotę pożyczyć, albo wejść z wami w spółkę: wasz grunt i nazwisko, mój wkład pieniężny w budowę i wyposażenie. Zyski netto do podziału pół na pół. A co do codziennej bieganiny – do tego zaangażowalibyście prężnego menedżera około trzydziestki. Wasz czas jest na sprawy administracyjne zbyt cenny.

- A kysz, szatanie! – roześmiała się Agnieszka. – Gdy pomyślę o tysiącu spraw i zamęcie to już teraz stres zmienia mi mózg w galaretę! Spokój więcej wart niż ileś tam miliardów na koncie. A nam żyje się całkiem nieźle – I bez tej kliniki stać nas na coroczny urlop na wyspie Kyalt, którą tak rodzice wychwalają. A może nawet i na Bahamach.

Na tym wtedy rozmowa się skończyła. Ale licho nie śpi a raz posiane ziarno – obojętnie pszenicy czy kąkolu – uparcie chce wykiełkować i rosnąć. Więc, gdy po kilku dniach nasi bliscy odjeżdżali na zachód i na północ koncepcja prywatnej kliniki rozważana była w tonacji całkiem serio. O dziwo, nawet Krzysia, będąca ideowo przeciwniczką praktyki prywatnej, z sympatią odniosła się do koncepcji kliniki Przyborowskich w Piotrkowie. Bo już coś takiego tkwi w psychice człowieka, że kusi go by podejmować ryzyko i penetrować nieznane regiony. Nawet, jeśli rozsądek podszeptuje, że lepiej byłoby trzymać się udeptanej ścieżki. I pewnie powstałaby, gdyby ...

W początkach stycznia dzieci i wnuki odjechały. Najpierw Tolek, w kilka dni później Przyborowscy a w końcu Tolkowa Ania z Ingusią. W przedpołudnia, które Krzysi wypełniały szpital i Studium Pielęgniarskie, a Adamowi harówka na budowach, przebudowach i remontach firmy Kiziora, w domku na Rybakach panowała głęboka cisza, przerywana tylko od czasu do czasu dochodzącym z parteru podrażnionym głosem Gosi denerwującej się czymś czego nie zrobiła albo co zrobiła stara Kobielska.

Teraz miałem aż nadto dużo czasu na pisanie i spacery z Piniem.