JAN BURAKOWSKI

JESIEŃ AKSOLOTLA

II. GASNĄCE ISKRY



4. Coś się kończy, coś zaczyna.


Na wiosnę z troską i niepokojem myślałem o nieuniknionej perspektywie rychłej emerytury. Teraz, po powrocie z Kyaltu, czekałem niecierpliwie chwili rozstania z Ośrodkiem. Każdego ranka z irytacją zbierałem się do wyjazdu na Plac Słowiański. O ileż chętniej siadałbym w swoim pokoju na piętrze domu na Rybakach, popijał kawę z cytryną i w ciszy przedpołudnia powoli przelewał na czyste, białe kartki fakty i uczucia z zamierzchłej przeszłości. To zadziwiające ile w pamięci zachowuje się wspomnień przysypanych tylko cienką warstwą pyłu niepamięci! Wystarczy tylko poruszyć powierzchnię tego pyłu a wyłaniają się zdarzenia, przeżycia i refleksje - bardziej barwne i świeże niż to co się wydarzyło wczoraj. Ale na razie musiałem wracać do zasłużonego biurka dyrektorskiego, podejmować decyzje, zabiegać o różne rzeczy, które teraz bardziej mnie mierziły niż intrygowały. Na szczęście nie miało to już trwać długo.

W kilka dni po powrocie z Kyaltu złożyłem wizytę Kuratorowi Oświaty i Wychowania i wręczyłem mu podanie z prośbą o rozwiązanie z dniem pierwszego grudnia stosunku pracy w związku z przejściem na emeryturę. Kurator był niewątpliwie zaskoczony i samym podaniem i raczej nietypowym dla biurokracji resortu oświaty, terminem odejścia. Był niewątpliwie zaskoczony ale nie trudno było dostrzec, że nie było to zaskoczenie wyłącznie przykre. Wręcz przeciwnie- prawie słyszałem głuchy łoskot kamieni spadających z kuratorskiego serca na podłogę gabinetu. Nie dziwiłem się temu. Przecież byłem już chyba ostatnim w Polsce dyrektorem Wojewódzkiego Ośrodka Metodycznego z komunistycznym rodowodem. I to jeszcze jakim - dyrektorowałem ponad dwadzieścia pięć lat a gdy doliczymy wiceszefostwo to uzbiera się tych lat ponad trzydzieści. W mojej teczce personalnej aż roiło się od nader kompromitujących w obecnej rzeczywistości faktów. Osiągnąłem też już dawno staż pracy uprawniający do emerytury. Nie miałem wątpliwości, że na kuratora wywierane były naciski- i z góry i z dołu - by wreszcie odkomunizował - do końca instytucje wojewódzkie. Józek Terebiński był w sytuacji nie do pozazdroszczenia, bo miał nie tylko pewne zobowiązania osobiste wobec mnie z okresu stanu wojennego ale także stare, nieledwie od kołyski, związki z naszą rodziną. Po pierwsze był siostrzeńcem najbliższej przyjaciółki Krzysi - Irki Czyńskiej, po drugie podkochiwał się w czasach studenckich w naszej dorastającej wtedy Agnieszce, po trzecie partnerował „od zawsze” Tolkowi w tenisie, zdobyli nawet raz mistrzostwo województwa w deblu. Po wprowadzeniu stanu wojennego, Terebiński nie został internowany ale jako bardzo aktywny działacz solidarnościowy środowiska nauczycielskiego usunięty został z czwartego liceum ogólnokształcącego w którym od niedawna, po ukończeniu studiów, był nauczycielem matematyki. Zatrudniłem go wówczas w Ośrodku - mimo oporów Kuratora i przestróg doświadczonych towarzyszy z Komitetu Wojewódzkiego. Oczywiście nie na etacie metodyka ale w księgowości. Po roku, gdy emocje nieco opadły, bez specjalnych uzgodnień, przesunąłem go do działalności merytorytorycznej a gdy odchodził od nas w końcu 1989 roku był już kierownikiem działu w naszym Ośrodku. Awansowałem go z czystym sumieniem, bo był nie tylko dobrym nauczycielem ze zmysłem organizacyjnym, ale też po prostu sympatycznym, zrównoważonym chłopcem. Cieszyłem się też, że właśnie on a nie któraś z nawiedzonych ciotek rewolucji o internatowym rodowodzie miała kierować szkolnictwem w naszym województwie. Wiedziałem skądinąd, że spektakularny awans Józka, który dopiero nie tak dawno przekroczył trzydziestkę wiązał się z faktem, że do stanowiska Kuratora Oświaty Wychowania pretendowało kilku oświatowych „internatowców” i w tej sytuacji, by nie wywołać zbyt wielkiego fermentu w środowisku, minister edukacji i wojewoda postawili na młode kadry. –W tej skomplikowanej sytuacji możliwość mojego odejścia w ramach „naturalnego ruchu kadrowego” była nie tylko dla mnie ale i dla Terebińskiego prawdziwie opatrznościowym zrządzeniem losu.

Tak więc z dniem pierwszym grudnia 1991 roku stałem się członkiem ogromnej armii, w większości względnie nie tak starych, polskich emerytów i mogłem wreszcie spokojnie zabrać się do pisania. Luksus ten doceniłem tym bardziej, że jesień tego roku przyniosła różne wydarzenia i doznania nie zawsze napawające optymizmem.

We wrzesień 1991 roku wkroczyliśmy z Krzysią w nastroju raczej optymistycznym, mimo historii z Tolkiem. Przyjemna niespodzianka czekała nas w domu na Rybakach. Gosia i Adam naprawdę szczerze ucieszyli się z naszego powrotu. Synowa przyhamowała nieco swoje zamysły reformatorskie w stosunku do naszego domu - i nie tylko. Być może pewien wpływ na to miały moje ojcowskie przestrogi i napomnienia ale bardziej istotny chyba doświadczenia wiążące się z nawałem obowiązków i obciążeń, które na nią spadły.

Już od czerwca, zaraz po ostatnich egzaminach na studiach - Adaś podjął pracę zawodową i to wcale nie na zwolnionych obrotach. W firmie pana Kiziora. Początkowo zamierzał tam zaczepić się na krótko, ot by nie wałkonić się, ale- o dziwo- praca ta zaczęła go wciągać. Przedsiębiorstwo Kiziora ciągle było warsztatem rzemieślniczym ale już wcale nie takim małym- zatrudniało około dziesięciu stałych pracowników - a gdy roboty było dużo to czasami i dwukrotnie więcej dorywczych. Na pieczątce firmowej wyczytać można było: „Edward Kizior, Usługi malarskie i ogólnobudowlane” i określenie to w pełni oddawało działalność firmy. Kizior nie gardził malowaniem mieszkań, naprawami dachu czy budową ogrodzenia ale w coraz większym zakresie angażował się w prawdziwe budownictwo. A małe budownictwo przeżywało przecież po 1989 roku swój złoty wiek. Budowano coraz mniej potężnych bloków mieszkalnych, szkół, prawie zamarły inwestycje przemysłowe, natomiast jak grzyby po deszczu wyrastały domy jednorodzinne, przeważnie z częścią handlową lub produkcyjną; na potrzeby sklepów i warsztatów zabudowywano gorączkowo wolne place, rozmaite prześwity i pasaże, nadbudowywano piętra. W tym boomie budowlano - adaptacyjnym świetnie poczynało sobie przedsiębiorstwo Kiziora. I okazało się, że w firmie tej znalazło się właściwie miejsce także dla Adasia, świeżo upieczonego inżyniera budownictwa ogólnego. Stał się on rychło trochę brygadzistą a trochę projektantem. Było to dla naszego syna szczęśliwe zrządzenie losu. – Mógł przy tych rozmaitych przebudowach, nadbudowach, łącznikach i prześwitach utrwalić i rozwinąć zdobytą na uczelni wiedzę i umiejętności a jednocześnie praktyczne doświadczenie i zdrowy rozsądek pryncypała, chroniły go to od popełniania jakichś większych głupstw. Kizior nie udawał dobroczyńcy ale starał się wynagradzać Adama przyzwoicie. Poza umówioną miesięczną pensją płacił mu dość hojnie za rozmaite projekty i szczęśliwe pomysły, co Adasia uskrzydlało. Już w trzecim miesiącu zarobił on mniej więcej dwukrotnie więcej niż ja ale pewnie też za co najmniej dwukrotny większy wysiłek i dwukrotnie dłuższy czas pracy - bo nowy pracownik pana Kiziora wyjeżdżał z domu o szóstej rano a wracał przeważnie dopiero o zmroku. W tej sytuacji cały zakres prac związanych z domem i ogrodem spadł na Gosię, nic dziwnego więc, że zaczęła ona bardziej doceniać pomoc Kobielskiej. Ale to nie wszystko. Nasza synowa ze zdumieniem i żywą irytacją stwierdziła, że jest w ciąży. Ze zdumieniem dlatego, że młodzi planowali powiększenie rodziny dopiero za kilka lat, gdy Gosia skończy studia i małżeństwo ustabilizuje się materialnie. Podobno pilnie przestrzegali wszelkich zasad ostrożności ale jednak niecierpliwy przedstawiciel nowego pokolenia rodziny Domaniewskich przechytrzył rodziców i znalazł jakąś lukę w tym murze wzorowej przezorności. W tej sytuacji realizacja wielu zamysłów młodych małżonków musiała zostać zawieszona w czasie lub wręcz zaniechana. A zamysłów tych mieli sporo, przy czym inspiratorką większości była niewątpliwie Gosia i jej rodzice.

Nasza druga synowa była podobnie jak i pierwsza jedynaczką. Rodzice jej byli nauczycielami wiejskimi spod Siemiatycz i oczywiście nie posiadali takich możliwości materialnych jak mecenas Trochimecki, ojciec Tolkowej Anki. Ale dzięki podlaskiej zapobiegliwości, pracowitości i skrzętności zgromadzili sporo dóbr, tak, że Gosia też była posażną panną. Jeszcze przed ślubem ustalili z Adasiem, że w oparciu o jej posag i to co my mogliśmy przekazać Adasiowi, spróbują zorganizować własny interes: sklep, wypożyczalnię kaset, jakąś niewielką na początek hurtownię a może i zakład budowlany. Rozważali nawet przez jakiś czas ewentualność wykorzystania do celów handlowo - usługowych naszego domu. Na szczęście peryferyjne położenie uliczki wykluczało to. Ale do ostatecznej rezygnacji z tych pomysłów w decydującej mierze przyczynił się fakt niespodziewanego a bardzo fortunnego zakupu przez nich własnego „domu”. Był to prawdziwie szczęśliwy traf losu. – Oto przy zbiegu ulicy Jeziornej - głównej arterii naszego osiedla- i magistralnej ulicy Gdańskiej, na styku osiedla Rybaki i nowo zbudowanego potężnego osiedla Markity, znajdowała się posesja dość popularnej w naszym mieście rodziny Terebiejów. Była to spora działka z malutkim, bardzo starym i jeszcze bardziej zdewastowanym domkiem, kto wie czy nie najstarszą budowlą w tej części miasta. Posesja ta od dawna była zakałą ładnej i zadbanej dzielnicy, przebąkiwano nie raz nawet o ewentualności przymusowego jej wykupu od starych Terebiejów. Tak się złożyło, że żadne z ich trojga dzieci nie pozostało w domu. Dwie udane córki mieszkały poza Krasnogórą a jedyny syn- trochę nicpoń, trochę rzezimieszek, właściwie nie w pełni rozwinięty, od lat chłopięcych przebywał prawie bez przerwy w domach poprawczych a następnie więzieniach. Terebiej nie był, jak to podkreślał z dumą, zaharownikiem a z czasem, gdy zestarzał się, w ogóle nie przykładał się do czegokolwiek w domu i ogrodzie. Gdy zmarła Terebiejowa, jedyna osoba, która czasem czegoś w ogrodzie usiłowała dokonać, od wczesnej wiosny do późnej jesieni posesja tonęła w morzu kłębiących się chwastów, siewek dzikiego bzu a nawet nieźle już podrosłych klonów i brzózek. Pan Terebiej na ogół nie płacił podatków ani mandatów przysyłanych przez Urząd Miejski ale równie uparcie nie chciał też sprzedać swej posiadłości, którą rodzina otrzymała w 1945 roku jako rekompensatę za dom pozostawiony w rodzinnym Wołkowysku. Wczesną wiosną 1991 roku Terebiej zmarł niespodziewanie a jego spadkobiercy pilnie potrzebowali gotówki. O tej ewentualności zupełnie przypadkowo dowiedział się Adam a Gosia z właściwą sobie bystrością oceniła, że ewentualny zakup posesji byłby - mimo żałosnego stanu domu i zaniedbania ogrodu - świetnym interesem z uwagi na jej położenie i szybko rosnącą wartość działki. I tak pod koniec lipca stali się oni właścicielami posesji na której zamierzali, póki co, zbudować niewielki pawilonik sklepowy.

Teraz pod koniec roku, musieli nieco zmienić plany. Uznali, że z własnym interesem trzeba co najmniej ze trzy lata - do końca studiów Gosi - poczekać. Poterebiejewską ruderę wynajęli korzystnie a środki, które im pozostały i które mieli przeznaczyć na budowę pawilonu, zainwestowali - za radą Kiziora - w zakup samochodu ciężarowego i lekkiego dźwigu samochodowego, które użytkowane były, na korzystnych dla ich właściciela warunkach, w firmie Kiziora. W ten sposób Adam stał się w pewnym sensie współwłaścicielem przedsiębiorstwa /”młodszym współwłaścicielem” jak by to określił Bruno Szmejkowski z Danneberga/.

Względna stabilizacja sytuacji w rodzinie była prawdziwym darem niebios, bo z pracy wracaliśmy na ogół nie tylko zmęczeni ale i przygnębieni.

Napędzany rutyną wielu lat i doświadczeniem, starałem się i teraz w ostatnich miesiącach mojej pracy zmusić pracowników do intensywnego, zaangażowanego, myślenia o konkretnych, służbowych sprawach, które by wyzwoliły ich przynajmniej na te kilka godzin „służbowych” od trosk życia codziennego i frustracji związanej z meandrami sytuacji politycznej i gospodarczej kraju. Ale robiłem to z coraz mniejszym przekonaniem, świadom, że nie jest to zadanie na moje umiejętności i siły. Wprowadzane pośpiesznie w szkołach zmiany programowe nie miały zaplecza w podręcznikach, lekturach dla uczniów i pomocach dla nauczycieli. Próbowaliśmy zastąpić je materiałami drukowanymi w czasopismach, choć zdawaliśmy sobie sprawę, że wskazywane przez nas źródła są absolutnie niedostępne nauczycielom- szczególnie w małych miastach i na wsi. Nawet te książki, które się ukazały nie trafiły do wielu szkół, gdyż te nie miały pieniędzy na zakup czegokolwiek.

Z trudnego do wykorzenienia nawyku zaglądałem dość często do szkół. I prawie zawsze opuszczałem je ze ściśniętym sercem. Rozmowy o doskonaleniu procesu dydaktycznego, o podejmowaniu nowych inicjatyw i eksperymentów brzmiały trochę śmiesznie i całkiem fałszywie - a często i wręcz egzotycznie - gdy w szkołach głównym problemem był brak pieniędzy na opał i środki utrzymania czystości a propozycje zakupu pomocy naukowych czy też książek do biblioteki szkolnej przyjmowane były jako wzywanie do gorszącego luksusu i rozrzutności. A poza tym nie zawsze było kogo szkolić. – W województwie krasnogórskim, w znacznej mierze dzięki umiarowi i zdrowemu rozsądkowi kuratora Terebińskiego, było mniej niż w innych regionach kraju zmian na stanowiskach dyrektorskich i nauczycielskich. Ale atmosfera była dostatecznie podgrzana, by i dyrektorzy i zwykli nauczyciele myśleli intensywniej o zabezpieczeniu własnej egzystencji i przyszłości niż o bieżących interesach uczniów i szkół. Tym bardziej, że raz wprawiony w ruch mechanizm fermentu kadrowego niszczył w pierwszym rzędzie wcale nie ludzi marnych o niewielkich talentach i przesiąkniętych oportunizmem. Wręcz przeciwnie - na pierwsze uderzenie narażeni byli przełożeni ambitni, dobierający się do skóry zasiedziałej przeciętności, lenistwu, bierności. Nic dziwnego więc, że akcje przeciwko dyrektorom i wybijającym się nauczycielom były inicjowane przeważnie nie przez jakieś czynniki zewnętrzne a przez zagrożone zespoły nauczycielskie.

Jeszcze przed kilkoma laty a nawet miesiącami, wyobrażałem sobie, że swojemu następcy przekażę - poza stołkiem - coś w rodzaju testamentu zawodowego - zapis moich doświadczeń i przemyśleń na temat stanu i perspektyw doskonalenia nauczycieli a także wykaz koniecznych, rewolucyjnych zmian w tym zakresie. – Zmian których ja - i w ogóle ludzie mojego pokolenia - nie potrafili wprowadzić w życie, ale które są konieczne i które nasi następcy - daj im Panie Boże! - zrealizują. Bo od dawna, właściwie od początku pracy w Ośrodku, nurtowały mnie wątpliwości - ciągle i w odniesieniu do prawie wszystkiego co stanowiło przedmiot moich obowiązków. – Ośrodek, tak jak i cała oświata, i w ogóle machina państwa Polski Ludowej - uginał się z upływem lat coraz bardziej pod ciężarem działań i struktur nieefektywnych. Z każdym rokiem było w kraju wciąż więcej, coraz gorzej wynagradzanych ale za to mniej pracujących nauczycieli. Z każdym rokiem rosło zatrudnienie także w naszym Ośrodku Metodycznym. Nie raz i nie dwa mówiłem i pisałem, że nie tędy droga, że należy dążyć do stanu w której słowo „nauczyciel” nie będzie synonimem proletariusza inteligencji ale człowieka elity społecznej - człowieka rzetelnie i ciężko pracującego ale też odpowiednio wynagradzanego i cieszącego się wielkim autorytetem. Miałem też własną wizję Ośrodka Metodycznego. Nie potężnej, składającej się z wielu opornie kręcących się kółek machiny, ale nielicznego zespołu najwyższej klasy metodyków i organizatorów, znakomicie wynagradzanych. Ludzie ci byliby mózgiem systemu, w oparciu o odpowiedni fundusz honorariów zlecaliby wyróżniającym się nauczycielom prowadzenie badań i obserwacji, eksperymentów i prac wdrożeniowych. W ten sposób można by zrobić więcej przy znacznie mniejszych niż dotychczas nakładach a jednocześnie uruchomić cały mechanizm poszerzania bazy działania, wyławiania talentów, dopingowania ludzi myślących do krytycznej oceny stanu aktualnego. Myślałem o tym, nawet mówiłem i pisałem. I co z tego? Ano nic. W artykułach postulowałem reformę i oszczędność a na co dzień zabiegałem gorliwie o nowe etaty, tworzyłem stanowiska pracy. Jak inni. Bo na rewolucyjne innowacje nie dostałbym ani grosza. I tak powoli przekształcałem Wojewódzki Ośrodek Metodyczny w wielkie, mało sprawne, istniejące w dużym stopniu do obsługi samego siebie monstrum. Nikt wczoraj nie traktował poważnie moich przemyśleń i koncepcji, a i w rzeczywistości dnia dzisiejszego, póki co, też nikt do tego nie ma głowy. Obecnie, w 1991 roku, po pierwsze nikt - od ministra poczynając a na dyrektorze szkoły gminnej kończąc- nie był pewny dnia ani godziny - więc jak mógł myśleć o skomplikowanych działaniach obliczonych na lata? Po drugie zaś hasłem dnia była oszczędność i redukcja wydatków budżetowych za wszelką cenę, obojętnie jakich i z jakimi konsekwencjami. Gdybym przedłożył ministrowi czy też kuratorowi propozycję zmniejszenia zatrudnienia w Ośrodku nawet o połowę - inicjatywę taką przyjęto by niewątpliwie z entuzjazmem. Tyle tylko, że jeszcze pewniejsze jest, że z zaoszczędzonych w ten sposób ciężkich milionów na pewno nie otrzymałbym ani grosza na podwyżki dla pozostałych pracowników, nie mówiąc już o jakichkolwiek honorariach na prace zlecone. Bo przecież siatka i limit płac to rzecz święta.

Tak więc, po wielostronnym rozważaniu problemu, zrezygnowałem z pozostawieniu swemu następcy służbowego testamentu. Bo niewątpliwie zostałoby to w istniejącej sytuacji przyjęte jako niewątpliwy objaw aberracji umysłowej odchodzącego dyrektora - i nic więcej. Ale jako uparty Skorpion postanowiłem swoje koncepcje jednak przekazać - tylko w trochę innej formie - być może nieco trwalszej i efektywniejszej. A mianowicie dopracować monografię działalności Ośrodka - od początków jego istnienia - i nadać tej monografii dość specyficzny charakter. „Dopracować” a nie „opracować” bo najrozmaitsze zarysy działalności naszej instytucji kreowałem już kilkakrotnie - na kolejne jej „lecia” i z innych okazji. Mieliśmy też gotową bibliografię prac poświęconych Ośrodkowi, działalności metodycznej w województwie i rozmaite zestawienia, wykresy, sylwetki pracowników. Teraz trzeba było „tylko” to scalić, uzupełnić, opatrzyć stosownymi przypisami i indeksami. No, niezupełnie tylko to... Jeśli monografia miała być nie tylko dokumentem ale i inspiracją, trzeba było nie tylko krytycznie ale i maksymalnie obiektywnie - już z perspektywy historycznej i zachodzących przemian - ocenić rozwój i dorobek instytucji. – Nie tylko en masse, ale również konkretne mechanizmy jej działania, podejmowane inicjatywy i ich rzeczywiste rezultaty. Postanowiłem, nie oszczędzać niczego i nikogo- a już najmniej samego siebie, ukazać, które działania były twórcze i wynikały z istotnych potrzeb szkolnictwa a które rodziły się z „ducha czasu” - dla „odfajkowania” akcji, podciągnięcia się do modnych tendencji, czy też po prostu dla świętego spokoju. Po pewnym czasie praca ta wciągnęła mnie i z równą pasją tropiłem ślady autentycznego zaangażowania jak konformizmu. Staczałem od czasu do czasu w ciszy własnego gabinetu zażarte utarczki z samym sobą - gdy awers mojej świadomości chętnie pominąłby jakiś szczegół niezbyt chlubnie świadczący o dyrektorze Ośrodka a rewers był święcie przekonany, że pominięcie tego szczegółu będzie nie tylko zwykłym świństwem ale i zuboży obraz całości.

Odtwarzałem z często pożółkłych i wyblakłych nieco dokumentów i zamierzchłą już przeszłość i to co działo się dopiero wczoraj. I sam byłem zdumiony ile przez te prawie czterdzieści lat było mniej lub więcej ważnych prac, inicjatyw, osiągnięć rzeczywistych, pozornych triumfów i porażek. I jednocześnie utwierdzałem się w przekonaniu, że bardzo wcześnie wrosłem w istniejący system i stałem się jego narzędziem. Wcześnie wrosłem? – Nie - ja przecież rosłem wraz z tym systemem! Przecież w Ośrodku tkwiłem niemal od zawsze. Choć na pewno nie zadawalałem się rolą bezmyślnej śrubki. Owszem sporo krytykowałem, zgłaszałem różne inicjatywy a niektóre z nich zdołałem nawet wprowadzić w życie. Nie tylko drobne pomysły na skalę własnej instytucji i nie tylko te nadające pewną specyfikę pracy metodycznej w „oświacie” województwa krasnogórskiego. I w skali krajowej sporo rozwiązań funkcjonujących do tej pory nosi stempel „krasnogórskich”. Niewątpliwie jest w tym jakaś cząstka - przeważnie duża - działalności naszego Ośrodka i moich własnych przemyśleń i działań. Niewątpliwie. Ale jednocześnie realizowałem też to czego osobiście nie akceptowałem, ot po prostu dlatego, że tak robili wszyscy. I z roku na rok mniej w mojej pracy było własnego zapału i własnej inicjatywy a więcej tego co robili wszyscy. Pewnie już gdzieś w końcu lat 60-tych zaczęło we mnie narastać przekonanie, że nie bardzo warto walczyć z wiatrakami i porywać się z motyką na słońce. Oczywiście nie było tu jakiejś granicznej daty - dnia i godziny, gdy z entuzjasty przekształciłem się w konformistę, to tylko z upływem czasu zmieniały się, niepostrzeżenie dla mnie samego, proporcje ... Choć, czy naprawdę nie było takiej daty, wydarzenia, faktu? A może była?

W 1966 - a może 1967? - roku odbywała się kampania sprawozdawczo -wyborcza przed kolejnym - chyba V Zjazdem PZPR. Miałem wtedy niewiele ponad trzydzieści lat i byłem chyba w swych „najlepszych latach”: pełen dynamizmu życiowego, podsycanego jeszcze niewątpliwymi osiągnięciami na różnych polach.

Agnieszka i Tolek byli już uczniami, dziećmi z których rodzice mogli być tylko dumni. Krzysia była w zaawansowanej kolejnej ciąży i byliśmy awansem pewni, że i to kolejne - trzecie i jak ustaliliśmy ostatnie - nasze dziecko będzie co najmniej tak udane jak starsza dwójka. Po przejściu na emeryturę dyrektora Jaśkowskiego mnie powierzono przed rokiem jego stołek. Byłem najmłodszym w Polsce dyrektorem Wojewódzkiego Ośrodka Metodycznego. Jakby tego było jeszcze mało, również przed rokiem zostałem wybrany prezesem Zarządu Okręgu Związku Nauczycielstwa Polskiego. Sporo pisałem i drukowano mi wszystko. Pracowałem dużo a chciałem jeszcze więcej. Chciałem nie tylko pracować w potocznym tego słowa znaczeniu. Chyba woda sodowa uderzyła mi do głowy i ubzdurałem sobie, że potrafię coś więcej niż być szefem niedużej instytucji, lokalnym działaczem związkowym i autorem tygodnika branżowego. Kimś więcej, coś więcej ... Na konferencji miejskiej PZPR zostałem wybrany delegatem na konferencję wojewódzką a wiele oznak wskazywało, że nie będzie to kres moich sukcesów w tej kampanii. Michał Olbiński - Kierownik Wojewódzkiego Ośrodka Szkolenia Partyjnego, z którym byłem zaprzyjaźniony, zdradził mi w zaufaniu, że jest pewne, iż wejdę w skład Komitetu Wojewódzkiego a rozważa się także możliwość zgłoszenia mojej kandydatury jako delegata na Zjazd Partii. To już było blisko szczytu naszego polskiego politycznego Olimpu. Michał, który z ramienia Komitetu sprawował opiekę nad Komisją Oświaty przy Komitecie Wojewódzkim, uważał za rzecz oczywistą, że stanę też na czele tej Komisji /no, może zostanę tylko wiceprzewodniczącym, gdyż tradycyjnie przewodniczącym Komisji Oświaty, z uwagi na jej wagę, był sekretarz propagandy KW/. O tych projektach mówiono w zaufaniu chyba nie tylko mnie, gdyż ten i ów jeszcze przed Konferencją Wojewódzką gratulował mi sukcesu. Figlarny los jednak chciał, że między konferencją miejska a konferencją wojewódzką miała miejsce narada aktywu z instytucji oświatowych i kulturalnych poświęcona „bieżącym problemom pracy partyjnej”. Jeden z referatów wygłosił jakiś pracownik Komitetu Centralnego, którego nazwiska już nie pamiętam. Referat był tyleż gładki co nudny i na pewno nie zwróciłby niczym mojej uwagi, gdyby towarzysz referent nie eksponował uparcie ulubionej myśli Władysława Gomułki, która od dawna szczególnie mnie irytowała. - Że całej inteligencji polskiej - poza nielicznymi niechlubnymi wyjątkami - bliskie są ideały i cele socjalizmu ale jednak najbardziej zrośnięta z socjalizmem jest inteligencja techniczna - „z uwagi na jej ścisły związek z procesem produkcji i codzienne kontakty inżynierów z klasą robotniczą”. Zabrałem wtedy głos. Byłem w dobrej formie - chyba w zbyt dobrej - a swady dodawała mi irytacja. Wyraziłem zdumienie tym sądem i osądem, bo przecież to codzienna żmudna praca inteligencji humanistycznej - nauczycieli, bibliotekarzy a przede wszystkim dziennikarzy i pisarzy - wdraża w myślenie i serca społeczeństwa ideały socjalizmu. Zakończyłem apelem, by bardziej tę inteligencję doceniać - nie tylko przy okazji rocznicowych cenzurek dla społeczeństwa ale także w taryfikatorach płac - bo właśnie nauczyciele zajmują końcowe miejsca w tych taryfikatorach. Otrzymałem jako jedyny dyskutant huczne oklaski, wiele osób siedzących bliżej ściskało mi dłonie a sekretarz propagandy prowadzący obrady ocenił mój głos jako ciekawy, choć dopatrzył się w nim małej nutki demagogii. Po tej naradzie chodziłem w aureoli odważnego towarzysza a grupa delegatów na konferencję wojewódzką ze środowiska oświatowego na specjalnym spotkaniu mnie właśnie a nie kuratora zobowiązała do przedstawienia w czasie obrad plenarnych problemów środowiska nauczycielskiego. Owszem zabrałem na plenum głos i nawet otrzymałem oklaski choć nie były one tak burzliwe jak na wcześniejszej naradzie. Specjalnie się temu nie dziwiłem, bo moje przemówienie było przydługie, z uwagi na ogrom problemów a momentami chyba i nudne, bo naszpikowane liczbami, mającymi udowodnić zarówno wielkie osiągnięcia jak i niemniej wielkie potrzeby naszej wojewódzkiej oświaty. Wreszcie nadszedł czas wyborów. Zgodnie z przyjętym regulaminem, większość kandydatów na członków władz wojewódzkich i na delegatów na Zjazd Krajowy zgłaszało prezydium Zjazdu Wojewódzkiego a część /chyba 1/4 dopuszczalnej liczby/ - delegaci „z sali”. Na żadnej z zaproponowanych przez prezydium list nie było mojego nazwiska - nawet do komisji rewizyjnej. W naszej grupie, po krótkiej chwili konsternacji, zapanowało poruszenie i towarzysze postanowili nadrobić to oczywiste przeoczenie Prezydium Zjazdu. Gdy przyszło do zgłaszania z sali kandydatów na członków Komitetu Wojewódzkiego, wytypowany przez grupę towarzysz szybko i gorliwie podnosił rękę a nawet zrywał się z miejsca kilkanaście razy ale przewodniczący obrad jakoś aż do końca zgłaszania kandydatur nie potrafił go dostrzec - choć Marek Zieliński, dyrektor Technikum Samochodowego, był chłopem na schwał a siedzieliśmy na wprost prezydium. Podobnie było z kandydaturami do komisji rewizyjnej Komitetu Wojewódzkiego. Gdy dobrnęliśmy do wyboru na Zjazd Krajowy, Marek podnosił rękę już bez przekonania, bo uświadomiliśmy sobie w pełni, że jego postać jest dla przewodniczącego i jego otoczenia absolutnie niedostrzegalna. Salę obrad opuszczaliśmy oklapnięci. - „Cóż, Janeczku - mruknął „Zieliński, pechowy „zgłaszacz” - wygląda na to, że nie życzą sobie byś na Zjeździe polemizował z Towarzyszem Wiesławem”. W dwa tygodnie później konstytuowały się komisje Komitetu. I owszem - zostałem powołany do Komisji Oświaty - ale oczywiście nie jako jej przewodniczący ale - podobnie jak w poprzedniej kadencji - zwykły członek - i to taki drugorzędny, bo nie będący członkiem Komitetu.

Tak ... To właśnie wtedy zrozumiałem dobitnie po raz pierwszy, że są określone granice działania dla człowieka aktywnego i że wcale nie wyznaczają ich rzeczywiste zdolności i możliwości czy też zaangażowanie tego człowieka. Owszem, mogę sobie mówić co chcę, mogę sobie pozwolić nawet na dosadną krytykę sądów Pierwszego Sekretarza - nie wsadzą mnie za to do więzienia ani nawet nie udzielą nagany. Tyle tylko, że uszy, dla których moje słowa są przeznaczone, niczego nie usłyszą. A gdy będę zbyt namolny - przyjdzie moment, że bez żadnej draki skieruje się mnie na jakiś boczny tor, gdzie nikomu specjalnie zawadzał nie będę swym niewyparzonym jęzorem. A miejsce w głównym nurcie rzeczywistości jest zarezerwowane dla tych, którzy inteligentnie potrafią udowodnić, gdy trzeba, że czarne jest - no może niezupełnie białe ale co najwyżej szare.

Tropiłem i opisywałem bez taryfy ulgowej mielizny własnego oportunizmu, który nie był na tyle doskonały by zaprowadzić mnie na szczyty ale wystarczający dla zachowania przez lat prawie trzydzieści stanowiska dyrektorskiego i odejścia w stan zasłużonego odpoczynku z dwiema sporymi szkatułkami odznak i orderów wśród których znalazł się i Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia Polski. Ale oczywiście tropiłem nie tylko oportunizm. Bo jednak w działalności Ośrodka - i w tym co popularyzowałem w swoich artykułach i felietonach - był nie tylko oportunizm. I teraz, choć czas nie skłaniał do optymistycznej oceny przeszłości, byłem przekonany, że niezliczone nasze inicjatywy, wyrastające z przekonania, że podstawą rzeczywistego rozwoju działalności metodycznej jest kilka prostych zasad: rzeczowa i sprawiedliwa ocena, dostrzeżenie i otoczenie życzliwą opieką tego co rzeczywiście nowe i twórcze, wreszcie że w każdych warunkach można stworzyć klimat zdrowego współzawodnictwa - nie był czymś zupełnie niepotrzebnym. I coś dało, choć w innej rzeczywistości dałoby pewnie nieporównywalnie więcej. Bo i cóż , że umieliśmy wyłowić z wielotysięcznej rzeszy nauczycielskiej najlepszych, cóż z tego, że skłanialiśmy ich do aktywności i dawali narzędzia do działania? - Przecież nim te świeżo oszlifowane brylanty zaczynały w pełni świecić - już ich nie było w szkołach. Wyganiały ich z ulubionego zawodu głodowe pensje. Bez entuzjazmu, czasem dosłownie ze łzami, odchodzili tam, gdzie mogli zapewnić swoim rodzinom nieco przyzwoitsze warunki życia - do administracji państwowej i partyjnej, do wojska i milicji a czasem i tam, gdzie rzeczywiście można było zarobić całkiem nieźle - do rozmaitych fabryk i fabryczek. Z kolejnych roczników absolwentów uniwersytetów i szkół pedagogicznych, którzy zajmowali miejsca tych którzy odeszli, znowu wyławialiśmy talenty - choć były to przeważnie talenty coraz niższego lotu - bo najzdolniejsi absolwenci jak ognia unikali kierunków pedagogicznych. I znowu te perły szlifowaliśmy ale z coraz mniejszym entuzjazmem, bo wiedzieliśmy, że i ci - po roku, dwóch czy pięciu nas opuszcza. - Cóż, byliśmy w machinie całego wielkiego kraju maleńką śrubką - a od jednej śrubki, nawet najstaranniej oliwionej, zależy tak niewiele...

Takie i im podobne myśli snuły mi się po głowie, gdy komponowałem opasłą monografię na temat: „Wojewódzki Ośrodek Metodyczny w Krasnogórze. 1952 -1991.” Z pełną świadomością, że choć pracuję przy biurku dyrektora funkcjonującej i póki co nie zagrożonej likwidacją instytucji, dokumentuję byt już skończony, zamknięty. Bo choć prawdopodobnie i w przyszłości będzie istniał jakiś odpowiednik Ośrodka - będzie to już coś innego.

Do pracy nad monografią zachęcała mnie nie tylko chęć pozostawienia „służbowego testamentu”. Zdawałem sobie dobrze sprawę, że pracy tej nikt nie może za mnie wykonać. To znaczy wykonać w ten sposób, jaki ja zamierzyłem. Nawet, jeśli w przyszłości jakiś szperacz - fanatyk zechce napisać monografię, nie będzie dysponował wieloma materiałami, które teraz są do mojej dyspozycji. A przede wszystkim z przekazywanych do archiwów materiałów na pewno nie wyłoni się obraz żywych ludzi, którzy stali za każdą datą, liczbą, nazwą i nazwiskiem. O tym pamiętam już tylko ja. A ileż, mój Boże! przez te trzydzieści pięć lat działo się i zmieniło! - Więc porządkowałem, uzupełniałem. Pracowałem pośpiesznie, czasem i przez dwanaście godzin na dobę - by zdążyć przed końcem listopada - i ożywały w mojej pamięci wnętrza setek hospitowanych szkół, twarze tysięcy osób z którymi w toku pracy stykałem się. Z każdą twarzą wiązały się i moje doznania: nadzieje i rozczarowania, radości, kłopoty i klęski. Z wykazanych w indeksie osób co najmniej trzy czwarte nie było już czynnymi nauczycielami a pewnie co najmniej połowa opuściła już ten świat. I to nie tylko ci, którzy byli moimi przełożonymi, mistrzami i starszymi kolegami - tacy jak pani Choryńska, Antoni Girwonć, Ryszard Jaśkowski czy choćby Kazik Opania, który zmarł po wylewie w zeszłym roku. Pustymi dźwiękami stały się już nazwiska tylu wspaniałych ludzi, którym jakże często i ja osobiście wiele zawdzięczałem. Jedyne co mogłem dla nich zrobić to udokumentować ich działalność. Ale w formie jakże niedoskonałej! - krótkimi odsyłaczami, jednozdaniowymi często informacjami. Dokładałem więc starań, by dotyczyły te informacje dokonań najbardziej istotnych i były ściśle.

Monografię ukończyłem w połowie listopada - ku żywej uldze aż trzech pań, które zagoniłem na dwa miesiące do przepisywania tekstów i opracowania indeksów a potem powielenia na kserografie. Starannie oprawione tomy, 10 egzemplarzy, rozesłałem gdzie należy i odetchnąłem. Niedługo potem przeżyłem uroczystość pożegnalną. Bez głębszych przeżyć, bo przecież już wcześniej, we własnym sumieniu, rozliczyłem skrupulatnie swoją karierę zawodową. Uroczystość była zupełnie w starym stylu: torty i wiele kwiatów, dużo adresów i podziękowań - nie zawsze napisanych zbyt zręcznie ale zawsze wręczanych w drogich, introligatorskich okładkach z którymi potem nie wiadomo co robić. Dużo słów - przeważnie oklepanych ale czasem niespodziewanie wzruszających i zastanawiających. Było sporo łez - jak przypuszczam przeważnie szczerych. Niekoniecznie z żalu, że odchodzi „odwieczny” dyrektor - może nie najlepszy ale dobrze znany. Częściej z poczucia, że oznacza to koniec pewnej epoki - może nie najwspanialszej ale oznaczającej jakąś stabilizację. Z obaw, co kryje się poza tą cezurą.