JAN BURAKOWSKI

JESIEŃ AKSOLOTLA

II. GASNĄCE ISKRY



3. Pani w jasnym płaszczyku, z jamniczkiem.


Szczecin opuszczaliśmy w melancholijnym nastroju ale silniej odczuwając więzy ze, swym odpływającym powoli w dal, synem. Było to bardzo pomyślne zrządzenie losu, bo trochę niepokoiliśmy się co nas czeka w Krasnogórze. Nie tylko i nie tyle w Ośrodku Metodycznym i Szpitalu ale w domu, na Rybakach. Pod naszą nieobecność władali tam niepodzielnie młodzi małżonkowie a mieliśmy już możliwość przekonać się, że Gosia jest niewątpliwie silną indywidualnością i ma na wiele spraw poglądy z goła odmienne od naszych. Niespodzianki więc nie były wykluczone i z tej strony.

Z Gosią nie mieliśmy dotychczas zbyt wiele do czynienia. W kilka dni po weselu, pod koniec czerwca młodzi wybrali się w podróż poślubną do Włoch. Ten kierunek jazdy wyznaczyły nie tylko tradycje, klimat czy też uroki krajobrazu i zabytków. Przecież w Rodi Garganico mieszkał od 1947 roku Bronisław Tymiński, ostatni już żyjący wuj Krzysi. W 1945 roku był jeszcze dość młodym, człowiekiem i może dlatego dokumentnie zlatynizował się i wrósł w życzliwy, choć niezbyt żyzny, apulijski grunt. Dorobił się warsztatu samochodowego, żona w posagu wniosła mu spory sad z okazami oliwek i kasztanów, tak rozrośniętych, rosochatych i omszałych, że sadzono je chyba jeszcze we wczesnym średniowieczu. Ale najbardziej stryj Bronisław chlubił się swoją żoną i pięciorgiem udanych dzieci, które rychło zaczęły go obdarzać wnukami. To wszystko tak go absorbowało, że rzadko wychylał się ze swego Rodi. W Polsce był po wojnie tylko raz, w końcu lat 60-tych i to niedługo. Ale cenił więzy rodzinne, bardzo regularnie do nas pisywał i niesłychanie gościnnie przyjmował krewniaków z Polski. Wykorzystywaliśmy to bez żenady. Trzykrotnie byliśmy tam z Krzysią, pierwszy raz wraz z kompletem naszych niedużych jeszcze wówczas dzieci. Bywali też nad Adriatykiem Krystyna z Łukaszem i Tolek. Teraz wuj mocno już przekroczył osiemdziesiątkę i kategorycznie życzył sobie, by nasz najmłodszy syn zademonstrował mu swoją żonę, nim on, Bronisław, spocznie na należnym sobie miejscu w okazałym grobowcu rodzinnym, zbudowanym na cmentarzu, zajmującym rozległy skłon wzgórza z pięknym widokiem na majaczący w oddali szczyt Monte Calvo. Oczywiście młodzi skwapliwie skorzystali z tego zaproszenia, tym atrakcyjniejszego, że w Rodi można było zawsze zarobić trochę lirów w jakimś interesie należącym do któregoś z członków rozgałęzionej już rodziny wuja Tymińskiego. – Gdy młodzi w drugiej połowie lipca wrócili z Włoch - w doskonałym nastroju i formie - postanowiliśmy odwiedzić Agnieszkę, spędzającą tradycyjnie z dziećmi znaczną część urlopu na Mierzei Wiślanej, w Nowej Karczmie. Przebywaliśmy tam niespełna cztery dni ale był to najzupełniej wystarczająco długi czas, by tryskająca energią i chęcią zademonstrowania swej indywidualności Gosia przygotowała nam w Krasnogórze obszerny zestaw niespodzianek. Już witające nas w progu, z wyraźnymi oznakami wzburzenia, foksterierek Pinio II i kotka Szarka, dawały do zrozumienia, że w domu na Rybakach zapanowały całkiem nowe zwyczaje. Za wyprane firanki i błyszczące czystością podłogi i półki regałów oczywiście bardzo Gosię pochwaliliśmy, choć w związku z tym różne nasze rzeczy zmieniły tradycyjne miejsca pobytu. Niestety, aktywność nasze synowej nie ograniczyła się do sfery czystości i trzymania w rygorze czworonożnych domowników. – Następnego dnia wczesnym rankiem odwiedziła nas Kobielska, by z godną miną oświadczyć, że chyba już nie będzie do nas przychodzić bo pani Gosia jest „całkiem inna”. Deklaracja ta nie tylko nas zmartwiła ale wręcz przeraziła, bo z Kobielską i jej mężem byliśmy ściśle związani ponad dwadzieścia lat. Sprzątała u nas, pomagała w gotowaniu a póki dzieci były mniejsze pilnowała ich w miarę potrzeby. Franciszek Kobielski palił w piecu centralnego ogrzewania, nim zainstalowaliśmy piec gazowy, dokonywał co łatwiejszych napraw a jesienią i na wiosnę pomagał mi w ogrodzie. Bez Kobielskich życie nasze stało by się niewątpliwie znacznie bardziej skomplikowane i uciążliwe. Ceniliśmy ich za rzetelność i niezawodność, przymykając oczy na przywary, które z wiekiem - a małżonkowie Kobielscy przekroczyli już siedemdziesiątkę - pogłębiały się. Nic dziwnego więc, że Krzysia poświęciła dwie godziny na udobruchanie staruszki a niezwłocznie po jej wyjściu przeprowadziliśmy z „młodą panią” rozmowę wyjaśniającą. Gośka była bardzo rozżalona, że za jej aktywność nagrodą są jakieś zastrzeżenia i żale. W żaden sposób nie chciało się pomieścić w jej oszczędnej, podlaskiej główce, dlaczego ta starsza kobieta, gderliwa i powolna, jest nam naprawdę niezbędna lub, że możemy być przywiązani do takiego a nie innego ustawienia mebli. Nie ułatwiała rozmowy obecność Adama, który patrzył na nas wilkiem i był nieomal gotów pięściami bronić swojej żony. Rozmówka ta nie należała do najmilszych. Po obiedzie wyciągnąłem z garażu kosiarkę i zabrałem się do strzyżenia trawników. Zajmowały one ponad połowę powierzchni naszej posesji- co także dziwiło i irytowało Gosię- nic dziwnego więc, że nim się uporałem z tą pracą przemyślałem dokładnie strategię i taktykę dalszego postępowania z młodszym pokoleniem. Było rzeczą oczywistą, że należało unikać rozmów „wyjaśniających” z Adamem, który warował przy Gosi niczym wierny brytan, gotów rozszarpać na sztuki każdego jej wroga - rzeczywistego czy też urojonego. Krzysi też nie należało w to włączać, bo zbyt się przejmowała. Więc pod wieczór, gdy syn w jakiejś sprawie wyskoczył do miasta a Krzysia zaszła „na kwadrans” do Ani Schindlerowej mieszkającej na sąsiedniej ulicy, zaciągnąłem Gosię w odległy kąt ogrodu, zasłonięty nad miarę rozrosłymi krzewami bzu i rokitnika. Nie było widać stąd domu. Nie dochodziły także żadne odgłosy z ulicy. Stała tam wygodna ławka o bardzo szacownym wieku ale co roku na wiosnę starannie odnawiana. Żartowaliśmy kiedyś z Krzysią, że gdyby ławka ta potrafiła pisać, mogłaby stworzyć pasjonujące dziełko, gdyż była milczącym, zaufanym, świadkiem życia kilku już pokoleń Tymińskich i Domaniewskich - chwil wytchnienia i relaksu, dogłębnych przemyśleń, poufnych rodzinnych narad a także randek dziadków, dzieci i wnuków. Na tej ławce podejrzałem kiedyś niechcący naszą córkę całującą się z Józkiem Terebińskim. Omal nie dostałem wtedy zawału i już - już szykowałem się do poważnej rozmowy z Agnieszką przedwcześnie smakującą przyjemności zastrzeżonych dla dorosłych. Na szczęście nie wygłupiłem się, bo gdy nieco ochłonąłem doliczyłem się, że nie wiadomo kiedy nasze dziecko ukończyło już siedemnaście lat i właściwie to już czas na pierwsze randki. – Siadłem więc teraz w tym naszym wypróbowanym azylonie, posadziłem przy sobie nastroszoną, czujną Gosię i zacząłem jej cierpliwie wkładać do łepetynki prawdy najprostsze ale na ogół trudne do zrozumienia w jej wieku. – Że jesteśmy z Krzysią, niestety, już ludźmi nienajmłodszymi. Że jesteśmy jako - tako sytuowani i nie musimy oszczędzać każdej złotówki, tym bardziej, że sporo energii i inicjatywy poświęcamy - bo tak lubimy - pracy zawodowej. Że wreszcie, na szczęście, i dom i ogród są na tyle obszerne, że- przy odrobinie rozsądku i tolerancji – jest miejsce na zabezpieczenie stref potrzeb i interesów obu pokoleń. Nie była to rozmowa zbyt długa ale niewątpliwie pożyteczna. Nie po raz pierwszy dostrzegłem, z lekką przykrością ale i ulgą, że nasza synowa jest bystra i ma znacznie bardziej otwartą głowę niż jej mąż. Okazało się, że przez kilkanaście godzin, które minęły od nieprzyjemnego ranka, sama sporo przemyślała i teraz z ulgą a gorliwie przytakiwała moim sugestiom. A gdy, wracając do domu mijaliśmy barwne kępy rozkwitających właśnie letnich dzielżanów i liliowców, pięknie kontrastujących z zielenią trawnika, Gosia zatrzymała się i spojrzała na mnie.

- Co to za kwiatki, tato? U nas w Siemiatyczach nie widziałam takich.

- To wczesne dzielżany i liliowce amerykańskie. To jak będzie, nie wyrzucisz ich i nie zaprowadzisz tu grządek z kapustą i marchwią? - zakpiłem.

Wtedy, przez następnych kilka dni, które dzieliły nas od wyjazdu do Hanoweru, nie wynikły już żadne sytuacje konfliktowe. – Ba, ale przez miesiąc naszej nieobecności mogło się to i owo zmienić. Dlatego wracaliśmy do Krasnogóry trochę niespokojni.

Chyba po raz pierwszy w moich wspomnieniach pojawiło się nazwisko „Schindler”, prawda? – Nazwisko nowe ale dotyczy osoby już wspomnianej. Bowiem Ania Schindler to ta sama Ania Listkowska, która w 1954 /nie - raczej w 1955/ korygowała moją wiedzę historyczną na deptaku przed Biblioteką Uniwersytecką. A później przejęła po mnie gospodarstwo polonistyczne w liceum rychertowskim. Jeszcze przez kilka lat po przenosinach do Krasnogóry utrzymywałem z nią dość ścisłe kontakty. Nie da się ukryć, że właśnie z uwagi na Ankę częściej niż inne miasta nawiedzałem Rychertowo, nękając personel miejscowych szkół i inspektoratu szkolnego swymi wizytami. Także Ania przy okazji pobytu w naszej metropolii wojewódzkiej zaglądała regularnie do Ośrodka Metodycznego, gościła też kilkakrotnie w naszym domu na Rybakach. Kontakty te osłabły w 1967 roku a potem urwały się na wiele lat. Przyczyny tego były zapewne różne - ale główną na pewno zamążpójście Ani i wkrótce potem jej przeprowadzka do Warszawy.

Ania wyszła za mąż dość późno, bo w trzydziestym roku życia i bardzo pechowo /a swoją drogą, czemu tak często piękne i miłe kobiety mają pecha w życiu osobistym?/. - Gdy przy kolejnym spotkaniu oświadczyła mi, że wybranym jest Zygfryd Prager, w pierwszej chwili odebrałem to jako żart. Nie dlatego, bym uważał, że Zygfryd jest człowiekiem głupim lub brzydkim. Co to to nie. Wprawdzie średni z braci Pragerów nie miał charyzmy przywódczej czy też talentów literackich Bernarda, nie był też subtelnym intelektualistą jak Paweł, ale ogólnie rzecz biorąc był człowiekiem niemniej wartościowym niż jego szerzej znani bracia. Ukończył studia w Wyższej Szkole Rolniczej w Krasnogórze i od tego czasu nieprzerwanie pracował w Państwowych Gospodarstwach Rolnych, prawie od początku swej kariery zawodowej na stanowiskach dyrektorskich. Chyba ze sporym sukcesem, gdyż nie spotkałem się nigdy ze zdecydowanie krytyczną oceną jego działalności. W 1966 roku, gdy jego los skrzyżował się z losem Ani, Zygfryd dyrektorował na dużym wieloobiektowym gospodarstwie w Najmowie, na obrzeżach Rychertowa. Zdumienie moje brało się stąd, że trudno mi było wyobrazić sobie tych dwoje jako parę: jego - zwalistego, z czerwoną „wiejską” twarzą i tubalnym głosem, nie stroniącego od kieliszka /przekleństwo całej trójki uzdolnionych braci Pragerów/ i ją - szczuplutką, wykwintną intelektualistkę. Nigdy tego w pełni nie przyjąłem do wiadomości, więc nie zdziwiłem się zbytnio a później nie mogłem pohamować niezbyt chrześcijańskiej schadenfreude, gdy po niespełna roku małżeństwo rozpadło się. Byłem natomiast trochę dotknięty, że ani narastającego małżeńskiego kryzysu ani planowanych przenosin do Warszawy Ania w żaden sposób mi nie zasygnalizowała, nie przesłała też żadnego śladu życia z Warszawy. O jej dalszych losach wiedziałem trochę tylko z relacji wspólnych znajomych. Nie było tego wiele: że sprzedała domek w Rychertowie, co pozwoliło jej nabyć kawalerkę w Warszawie, podjęła pracę w „Czytelniku” i ma w stolicy jakiegoś pana, chyba wojskowego czy też wojskowego emeryta - choć za mąż nie wyszła.

Po raz drugi i - mam nadzieję - już na stałe odnowiłem znajomość z Anią po dwudziestu latach, w Krasnogórze na ulicy Sopockiej - nie dalej niż dwieście metrów od mojego własnego domu. Zapisane widocznie było, by odnawianie naszej znajomości dokonywało się z zaskoczenia i w niezwykłej scenerii. – Tego dnia, a była to niedziela, odbywałem wczesny, ranny spacer z naszym pieskiem, Piniem Drugim. – Po późnej śmierci Pinia bez numeru, przez następną dekadę zamieszkiwały w naszym domy, kolejno, dwa psy: wodołaz i spanielek. Oba bardzo sympatyczne- choć każdy na swój sposób. Niestety oba skończyły tragicznie w młodym wieku. Wspaniały, 70 kilogramowy Grizzly pokaleczył się fatalnie forsując płot z żelaznych sztachetek dzielący go od pewnej miłej suczki z sąsiedztwa a spanielek Tomcio zginął pod kołami samochodu, w trakcie kolejnej nielegalnej wyprawy poza obręb naszego obejścia /wyprawy takie uwielbiał i zawsze znalazł jakąś dziurę w bardzo porządnym ogrodzeniu/. Po tych bardzo przykrych doświadczeniach, staliśmy się przesądni i postanowiliśmy wrócić do foksteriera i poprzedniego imienia, mając nadzieję, ze to pozwoli dożyć kolejnemu pieskowi sędziwego wieku.

A więc tamtego niedzielnego poranka, ponaglony przez Pinia, wyszedłem z nim na spacer bardzo wcześnie. Niepomny kilku kłopotliwych wcześniejszych doświadczeń, na ulicy spuściłem pieska ze smyczy, pewny, że o tej porze i ludzie i psy w naszym peryferyjnym osiedlu jeszcze śpią. Przewędrowaliśmy bez specjalnych sensacji kilka cichych ulic i zaułków. Ja podpatrywałem co nowego ostatnio pojawiło się w ogrodach bliższych i dalszych sąsiadów a Pinio niezwykle dociekliwie obwąchiwał wszystkie słupy i narożniki, z rzadka i bez zapału oszczekując warujące za ogrodzeniami wilczury i boksery, odnoszące się z pobłażaniem do zaczepek młokosa /nasz pies miał wtedy około roku/. W pewnej chwili wyprzedzający mnie o kilka metrów Pinio zniknął za rogiem ulicy Sosnowej, prowadzącej już do naszego domu; mnie zatrzymały na chwile rozkwitające wspaniałe irysy w ogrodzie pani doktor Merlingowej, staruszki pracującej długie lata wspólnie z moim zmarłym już wtedy teściem. Gdy wreszcie oderwałem się od irysów i dotarłem do rogu ulicy - zamarłem ze grozy. W odległości około dwudziestu metrów dostrzegłem odwróconą plecami do mnie kobietę w jasnym płaszczyku trzymającą na smyczy brązowego jamniczka gorliwie coś obwąchującego. Pani i jamnik tworzyli bardzo wdzięczna grupę nie zdając sobie sprawy z zawisłego nad nimi niebezpieczeństwa. Bo oto tuż za plecami kobiety dostrzegłem zjeżonego Pinia skradającego się po zbójecku na wyprostowanych sztywno łapach. Jeszcze od czasów jego poprzednika byłem świadom zapiekłej nienawiści dzielącej foksteriery od jamników a na jakąkolwiek interwencję było zbyt późno. Nim zdążyłem otworzyć usta, Pinio ze wściekłym warczeniem skoczył na pieska pani w jasnym płaszczu. Głęboką ciszę niedzielnego poranka rozerwał brutalnie przeraźliwy jazgot walczących psów. Nie było to, niestety, pierwsze moje doświadczenie tego rodzaju. Kilkunastoma susami dopadłem więc buchającego ogłuszającym wrzaskiem kłębka w który splotły się psy, chwyciłem koniec smyczy jamnika i gwałtownym szarpnięciem oderwałem ofiarę od napastnika uderzając jednocześnie Pinia z całej siły własną smyczą /wiedziałem, że tylko bardzo dotkliwy ból może na chwilę wytrącić go z morderczego amoku/. Gdy ten zamarł na moment, chwyciłem go mocno za kark, ryzykując pogryzienie i przyczepiłem smycz do obroży. Dopiero wtedy spojrzałem ze strachem na właścicielkę jamnika. Spojrzałem i zamarłem ze zdumienia. Ta pani pobladła z wrażenia, w której oczach strach i wściekłość mieszały się z bezgranicznym zdziwieniem, była niewątpliwie Anią.

Mimo tak niefortunnego incydentu powitalnego, odczuliśmy chyba oboje radość ze spotkania i ulgę, że zakończyła się kolejna wieloletnia przerwa w naszej znajomości /której to przerwy winni byliśmy pewnie oboje w równym stopniu/. –Odprowadziłem wtedy Anię do jej nowego domu - niedaleko, na ulicę Sopocką - i wysłuchałem, przy akompaniamencie powarkiwań obu piesków, skróconej relacji o jej losach w ostatnim dziesięcioleciu. Przed prawie dwoma laty zmarł na raka mózgu jej nieformalny warszawski mąż, profesor pułkownik Wiktor Zaczyński a od prawie miesiąca Ania mieszkała w Krasnogórze i nosiła nazwisko „Schindler”. Nazwisko to nie było mi obce, bo i trudno było go nie znać, należąc od kilkudziesięciu lat bądź co bądź do intelektualnej elity krasnogórskiej. Znałem obecnego męża Ani, Leona, ruchliwego, wesołego plastyka /całkiem niezłego malarza/. Ale była to znajomość powierzchowna. Znacznie lepiej znałem jego ojca, mecenasa Maksymiliana Schindlera, który należał ongiś do bliskich przyjaciół doktora Tymińskiego. W chwili ożenku Leona z Anią, jego ojciec miał już około osiemdziesięciu pięciu lat ale był zadziwiająco sprawny - nie tylko intelektualnie ale fizycznie.

Życiorys Maksymiliana wystarczyłby na kanwę tuzina powieści awanturniczych. Gdy słuchaliśmy jego barwnych opowieści, przypuszczaliśmy, że trzy czwarte fabuły to owoc jego bujnej fantazji. Dopiero z czasem rozproszone w różnych memuarach wzmianki, utrwaliły w nas przekonanie, że to wszystko prawda i to podana w oszczędnej, tonującej rzeczywistość, formie. Szkoda, że mecenas, choć do końca zachował intelektualną sprawność i pamięć, nie zdobył się na skreślenie swego curriculum vitae. Po śmierci teścia a następnie i męża próbowała to zrobić Ania ale mogła osiągnąć tylko względny sukces. Wiele dokumentów sprzed wojny nie zachowało się, oficjalne życiorysy to tylko kilka nagich faktów, krąg towarzyszy i przyjaciół Maksymiliana jeszcze przed nim przeniósł się do wieczności a zachowane w naszej pamięci fakty i anegdoty to tylko żałosne odpryski barwnej mozaiki. Ale nawet te strzępy sklejone przez Anię, opublikowane przez Arensa w trzech kolejnych numerach „Zapisków Krasnogórskich”, są fascynującą lekturą /pewnie niedługo zostaną opublikowane w książeczce/.

Od tego hałaśliwego spotkania na Sopockiej, utrzymywaliśmy z Anią bliskie stosunki zacieśniające się ciągle z upływem czasu. Piszę „utrzymywaliśmy” bo dotyczyło to- i to w szczególnym stopniu - Krzysi. W początkach naszego małżeństwa, zachowywała ona wobec Ani pewien dystans /żartowałem z niej, że jakby wyczuwa w niej potencjalną rywalkę/, natomiast na drugim etapie znajomości obie panie zaprzyjaźniły się szybko. Przyjaźń ta zacieśniła się jeszcze po śmierci Leona bo Ania okazała się istotą więcej niż pechową. Jej mąż, sprawiający wrażenie okazu zdrowia i witalności, zmarł wkrótce po swoim ojcu nie mając nawet sześćdziesięciu lat. Nagle, na serce, w drodze do Warszawy.

Nic dziwnego więc, że Ania była pierwszą osobą spoza rodziny, z którą Krzysia odczuwała potrzebę kontaktu po powrocie z Nowej Karczmy i scysji z Gosią.