JAN BURAKOWSKI

JESIEŃ AKSOLOTLA

II. GASNĄCE ISKRY



1. Rejs w głąb pamięci


Wszystko ma swój koniec – zawsze i nieodwołalnie – więc i nasz pobyt na Wyspie dobiegł końca. Żartowaliśmy z Krzysią, że wprawdzie po raz pierwszy w życiu odpoczywaliśmy w roli milionerów – rentierów, ale na pewno nie ostatni, bo to jednak bardzo wygodne i pociągające. – Wmawialiśmy sobie nawzajem, że na pewno tu jeszcze wrócimy – ale tak naprawdę oboje czuliśmy, że drugich takich wakacji już nie będzie. I byliśmy wdzięczni losowi, że to się nam przynajmniej raz, w 1991 roku, przydarzyło. Na krótko przed naszym odjazdem, w Altnadewaldzie zjawił się Franek, choć w swoim czasie surowo przykazywałem mu by tego nie robił – bo droga do Hanoweru jest prosta, dobrze oznakowana i na pewno nie zbłądzimy. Ale, gdy jednak zjawił się, wykorzystałem jego obecność należycie. W dwójkę odbyliśmy długą wycieczkę jachtem wzdłuż wybrzeża morskiego aż w pobliże ujścia Łaby. Dopiero ta wyprawa uświadomiła mi w pełni, jakim klejnotem jest Kyalt na tle innych wysp fryzyjskich i w ogóle niemieckiego pobrzeża Morza Północnego. Prawie wszędzie odgradzały przyzwoity ląd od prawdziwego morza, długie mile wattów: bagien, mielizn, płytkich lagun i krętych kanałów – nie będących ani morzem ani lądem. A Kyalt był właśnie kawałkiem przyzwoitego i twardego lądu w rzetelnej konfrontacji z otwartym morzem. Wycieczka trwała długo, spokoju nikt nam nie zakłócał, nawet pogoda. Było ciepło a wiatr z południowego zachodu wiał jednostajnie i tylko na tyle silnie, by nadać naszej łodzi bieg odpowiadający zamierzonym celom. Mogłem Frankowi bez pośpiechu, w uporządkowanej formie, przekazać swoje uwagi o jego szkicach. Zresztą nie tylko moje, bo wiele istotnych spostrzeżeń i znaków zapytania wniosła Krystyna.

Na łodzi, daleko od ludzi – i w ogóle rzeczywistości dnia codziennego – byliśmy w całkiem innej niż zwykła rzeczywistości, związani jakimiś irracjonalnymi, ale mocnymi więzami. W tej rzeczywistości była możliwa tylko absolutna szczerość – miałem prawie fizyczne odczucie, że utajenie przed towarzyszem czegokolwiek, najdrobniejsze nawet kłamstwo, zbrukało by otaczający nas świat. – Więc samorzutnie, nie nagabywany, przyznałem się, że właśnie teraz, na Kyalcie, zacząłem pisać. Mówiłem o nawiedzających mnie mirażach przeszłości, z których nie potrafię chyba otrząsnąć się, jeśli nie przeleję ich na papier. O zwątpieniach wiążących się z moją pracą zawodową. O moich i nie moich dziewczynach, o trudnym i jakże długim dorastaniu do zrozumienia rzeczy najprostszych. O poczuciu, że prawdziwe moje życie już się kończy a nie zrealizowałem nawet cząstki tego, co zrobić zamierzałem i powinienem.

Franek był tego dnia bardziej jeszcze niż zwykle wewnętrznie skupiony i jakby trochę smutny. Słuchał mnie uważnie i nie przerywał moich wynurzeń.

Gdy skończyłem wreszcie, i umilkłem trochę zażenowany, że oto tak, nie wiadomo właściwie dlaczego zwierzyłem się towarzyszowi z wątpliwości i przemyśleń, których właściwie nawet sam sobie do końca dotychczas nie dopowiedziałem, milczeliśmy obaj długo. A potem Franek spojrzał na mnie z cieniem melancholijnego uśmiechu w dużych, szarych oczach.

- Słuchałem cię Janku i budziły się we mnie różne refleksje i odczucia. Trochę ci zazdroszczę ...

- Czego!?

- Czy ja wiem ... Może tych wątpliwości a może nawet i załamań, chwil ostatecznego zwątpienia sprzed czterdziestu lat. Powiedziałeś, że piszesz wspomnienia bo to najłatwiejsze. Jak dla kogo. Ja na przykład nie potrafię napisać osobistych wspomnień. Wiem to na pewno bo próbowałem i to kilka razy. Przed kilkoma laty, podobnie jak Ty teraz, uświadomiłem sobie, że właściwie apogeum drogi życiowej mam już za sobą. Uświadomiłem sobie też, że z wyroku Opatrzności znalazłem się w takim zakątku globu i w takiej chwili dziejów, gdy mogłem patrzeć własnymi oczami na kamienie młyńskie historii mielące żywych ludzi ... Na co ? Może na życiodajny żyzny humus, dla nadchodzących pokoleń.

- Niemiecko - polskie pogranicze, przodkowie niefortunnie zmieniający nazwiska, niezapomniana zima 1945 roku z jaskrawymi plamami świeżej krwi na olśniewającej bieli śniegu. – Przyznasz chyba, że to wspaniałe tło dla naszywania paciorków osobistych wspomnień ? A przecież nie tylko tło mam wyraziste ... Sam też sporo widziałem i sporo doświadczyłem. Między zimą 1945 roku, którą przeżywałem w Opolu a Hanowerem – był przecież Nieklęczyn, Kraków, podsanocka Sarzyna, Tarnów - a na każdym z tych etapów całkiem inne doznania, inni ludzie i inne pejzaże. Więc barwnego materiału do wspomnień uzbierało się aż nadto. A jednak ... Gdy zabrałem się do pisania wspomnień, wyszedł z tego trochę poszerzony oficjalny i suchy życiorys. W tym co napisałem nie ma nawet bladego odbicia przeżytej przeze mnie rzeczywistości. I nić tu nie pomogą kuzynki, które przy kolejnych gwałtach szybko i posłusznie rozkładały nogi byle tylko mniej bili i nie pomacali bagnetem, ani jędrne podolskie gadki Franka Habryka ani galicyjscy chłopi z którymi jakoś dziwnie dobrze współpracowało mi się przy rozbudowie Sarzyny. - No, cóż, po prostu nie mam talentu narracyjnego i twórczej wyobraźni. Dlatego w tym co piszę nie tętni życie i nie pulsuje krew. Ot, taka sucha relacja, jakbym opisywał przebieg doświadczenia laboratoryjnego...

- Chciałbym jednak, Franku, przeczytać opis tego doświadczenia laboratoryjnego!

Franek niechętnie machnął ręką.

- Naprawdę nie warto, wierz mi. Bardziej do mej psychiki laboranta przylega już śledzenie wzajemnych zależności między wydarzeniami i zdumiewających rezultatów procesów zachodzących w retorcie współczesnej historii ... Zresztą chodzi nie tylko o talent. Być może po prostu życie ułożyło mi się zadziwiająco gładko i bezkonfliktowo, mimo pogranicza, gwałtów i pożarów, kolegów spod Wołomina i z Podola. Pewnie mam taką psychikę, która pozwala mi sprawnie i bez zgrzytów pokonywać zakręty i wyboje życia. Nigdy nie przeżywałem większych wątpliwości, nie musiałem walczyć na śmierć i życie ani z innymi ludźmi ani z własnymi słabościami. – Ty przecinałeś sobie żyły nim pokonałeś strach przed samodzielnym życiem i nim odkryłeś własne pasje i fascynacje. Nim spotkałeś Krystynę, miałeś rozmaite doświadczenia z dziewczynami – i piękne i zawstydzające. – Mnie już w podstawówce pociągała chemia i w kolejnych miejscach pracy – Sarzynie, Tarnowie, Hanowerze - robiłem to co lubiłem i do czego byłem przygotowany. Płynąłem prosto i szybko, choć ani razu nie poruszyłem wiosłem, by nadać właściwy bieg łodzi swojego losu. Sternikiem zawsze był ktoś inny: ojciec, komisja przydziału pracy, Sylwia, stryj Wiktor...

- Chyba jednak przesadzasz grubo, Franz, w tym ekshibicjoniźmie psychicznym! – zażartowałem. – No choćby z dziewczynami w Nieklęczynie nie szło ci przecież tak gładko ...

- Franek wzruszył ramionami i uśmiechnął się ale wcale nie żartobliwie.

- Myślisz o pechowych doświadczeniach z Franią i Zosią? Oczywiście w jakimś sensie masz rację, to były niepowodzenia. Ale nie przeżyłem ich głęboko, nie dostarczyły mi jakichś istotniejszych doświadczeń ani nie wyprowadziły z równowagi. Zdaje mi się, że fizycznie i intelektualnie rozwijałem się szybko, ale nie nadążał za tym mój rozwój psychiczny i uczuciowy. Pod tym względem rozwijałem się powoli i te licealne amory były takimi sobie platonicznymi wprawkami. Niejeden z was, moich ówczesnych kolegów, przeszedł ten etap pewnie jeszcze w szkole podstawowej. Kochałem się – bo tak wypadało, ale niepowodzenia w tych amorach nie przywodziły mnie do chęci zakładania sobie pętli na szyję. A gdy tak naprawdę dojrzałem do kobiety, w połowie studiów, natychmiast pojawiła się Sylwia...

- I ta wystarczyła ci na całe życie?

- Można to chyba tak określić. Nie spotkałem ani wcześniej ani później kobiety, która by mnie bardziej zafrapowała, zauroczyła, no a także wzięła mocno w garść – bo tego chyba chciałem. I trwa to do dziś, choć – jak pewnie bez trudu zauważyłeś – stanowimy trochę zastanawiające małżeństwo. Na pewno nie jestem pantoflarzem, ale to jednak Sylwia spełnia w nim rolę mężczyzny – i to prawdziwego mężczyzny. Wcale mi to nie ciąży – na pewno nie pokierowałbym tak jak ona interesem rodzinnym ani budową domu ani wychowaniem dzieci. Nie, nie mam kompleksu niższości, bo dzięki temu mogłem się skoncentrować na tym co lubię i potrafię. Bez moich receptur, znajomości najnowszych technologii światowych, innowacji technologicznych, firma na pewno nie byłaby tym czym jest. Zawsze mieliśmy z Sylwią nawzajem zaufanie do siebie – im lepiej poznawaliśmy się – tym większe. I nigdy nie robiliśmy sobie wyrzutów, gdy komuś z nas coś wyszło trochę gorzej. – Ale tak naprawdę to nigdy do końca się nie zrozumieliśmy. Dotyczy to obu stron – po prostu fascynują nas inne sfery działalności...

- To i dobrze – przynajmniej dla przedsiębiorstwa! – wtrąciłem.

- Dla przedsiębiorstwa – na pewno. Dla nas ... pewnie trochę mniej. Długo byliśmy sobą zafascynowani, nie tylko seksualnie. Ale tak jakoś zawsze trochę na chłodno i zewnętrznie. W każdym razie cieszyło ans i imponowało nam, gdy mogliśmy być z sobą – tak w łóżku, jak i przy omawianiu interesów, w kawiarni i na jachcie. Od dość dawna jest inaczej. Teraz bywa, że i kilka miesięcy jesteśmy sobie całkiem obojętni – ot, tyle, że mieszkamy w tym samym domu, przekazujemy sobie jakieś informacje, coś konsultujemy, zastanawiamy się jakie prezenty kupić Agnieszce i Ewie. I nagle pewnego dnia jedno spojrzenie, gest uświadamia nam jak bardzo się potrzebujemy – na noc, na dwa dni, a czasem nawet i na tydzień. A potem znów pewnego ranka budzimy się całkiem inni i obcy sobie i każde z nas wraca na swoją ścieżkę.

- I naprawdę nic Cię nie obchodzi, co robi Sylwia na swojej ścieżce? Z kim sypia, czy jest jej dobrze czy źle?

- Pewnie uznasz mnie za drania o zimnym, oślizgłym wnętrzu – ale pewnie naprawdę. Może gdyby Sylwii coś zagrażało, gdyby była nieszczęśliwa – coś by we mnie drgnęło. Ale ona chyba nie jest nieszczęśliwa. A ja? – Nie budzę się rankiem z uczuciem, że jestem naj ... naj ... – ale mam w dzień swoje laboratorium i długą listę spraw do załatwienia a wieczorem fascynujące mnie i swojskością i egzotyzmem „sprawy wschodnie”. A od czasu do czasu, gdy i jednym i drugim jestem trochę znużony, siadam do samochodu z jakąś miłą panią i jedziemy na weekend na Kyalt, do znajomego leśniczego w puszczy oldenburskiej czy Schwarzwaldu. To smutne – ale strasznie dużo jest u nas kobiet jeszcze młodych, czasem zwyczajnie bardzo młodych a już samotnych i nie widzących celu w życiu. Łaknących nie tyle nawet seksu, co odrobiny zainteresowania i życzliwości.

- Jakoś nie potrafię wyobrazić siebie w takiej konfiguracji. Ale każdy człowiek, gdzie indziej i w inny sposób szuka swojego szczęścia.

Franek spojrzał na mnie bez uśmiechu. W spojrzeniu jego można było dopatrzyć się tego i owego – ale na pewno nie nadmiaru uczucia szczęścia.

- Inaczej ułożyło się życie tobie Janku, a inaczej mnie. Choć jeśli ktoś patrzy na nas z boku, pewnie zalicza nas obu do tej samej kategorii ludzi – którym powiodło się na wszystkich polach. Takich o których się mówi, że są urodzeni w czepku. Czasem mam wrażenie, że wy z Krystyną przypominacie dwie rośliny zasadzone do tej samej doniczki, których korzenie są już tak ze sobą splątane, że rozdzielić się ich nie da. A my z Sylwią rośniemy jak kompozycje kwiatowe zdobiące saloniki bungalowów i salki klubowe w Altnadewaldzie – rosną w tych samych pojemnikach, ale każda w osobnej doniczce, ze starannie do jego potrzeb dobranym podłożem. I tylko wierzchnia warstwa błyszczącego żwirku, maskująca wnętrze, jest taka sama.

- Dobrze, że nie słyszą nas kobiety ! Pewnie uznałyby nasze utyskiwania za typowo babskie – zażartowałem. – No, ale na dziś dość chyba tej psychoemocjonalnej wiwisekcji!

- Na pewno dość ! – uśmiechnął się Franek. - To chyba emanacja ogólnego poczucia smutku i braku perspektyw starzejącej się Europy.

- Co ?! – zdziwiłem się. – Ogólne poczucie braku perspektyw ? Co ty właściwie masz na myśli? Przecież wasz Reich buzuje nadmiarem perspektyw, przeciąga się i napina mięśnie – aż ludziom z niektórych ościennych krajów przechodzą ciarki po grzbiecie. Firma „V. Neumann” też chyba miewa się dobrze, a i wasze córki nie należą do samotnych młodych kobiet bez perspektyw nad którymi użalałeś się przed chwilą. Więc co cię właściwie tak przygnębia? Czyżbyś aż tak wczuwał się w perspektywy, rzeczywiście niejasne, kraju między Bugiem a Odrą? Ostatecznie nie jest to w pełni twoja sprawa.

Franek uparcie nie podejmował moich prób przesunięcia problemu na bezpieczne tory tonacji na pół serio.

- No trochę i moja... Myślę nie tylko o losach Polski. Może nie zgodzisz się ze mną, ale w pewnym – dość specyficznym - sensie Polacy, Rosjanie czy Rumuni są w lepszej sytuacji niż społeczeństwa zachodniej Europy. Mają – a w każdym razie wydaje im się, że mają - perspektywy. Są przekonani, że gdy skończy się okres zamętu i przewartościowań to będzie im znacznie lepiej. Że, jeśli uczepią się „zachodu” to od razu obiema nogami wdepną do raju. A ktoś, kto mieszka w Hanowerze, Flensburgu czy Osterwaldzie – miewa się nieźle, ale przed sobą ma już tylko ścianę. Nie ma ani teraz ani w perspektywie alternatywy dla świata w którym żyje. A wierz mi, zadziwiająco dużo jest w tym świecie nieudaczników, flustratów, zbuntowanych. A także ludzi po prostu nikomu niepotrzebnych.

- Jakiś mędrzec sformułował kiedyś myśl, że najsmaczniejszy jest zwykły, czarny chleb i czysta, źródlana woda – przerwałem. – Tyle tylko, że aby to sobie uświadomić, trzeba najpierw długo, do przesytu, napychać żołądek szynką i czekoladą. My, ze Wschodu, musimy przejść przez etap przesycenia się szynką, prawda?

I tym razem Franek się nie uśmiechnął.

- Zachodnia demokracja postawiła na indywidualną swobodę i konsumpcję – ale ani zaspokojenie potrzeb materialnych ani pełnia prywatnej wolności nie zaspokaja wszystkich, głęboko w człowieku zakodowanych, atawistycznych, potrzeb. Dusza człowieka składa się z dwóch, ściśle ze sobą zespolonych, części. Połową swej duszy człowiek dąży do indywidualnego zaistnienia – a drugą połową chce być częścią zespołu dążącego do wspólnego celu. Tak było w czasach kamienia łupanego, gdy horda naszych praszczurów osaczała w zasadzce mamuta i tak będzie zawsze. Tylko przez poczucie dążenia do wspólnego celu i świadomość swojego indywidualnego udziału w realizacji tego celu – człowiek może osiągnąć pełnię samorealizacji. Tylko na tej drodze da z siebie naprawdę wszystko, bez strachu stanie przed szubienicą, zniesie najbardziej wyrafinowane tortury. Tego nie zastąpi nic – a tego u nas coraz mniej. Z komunizmem tak długo – nie tylko wydziedziczeni, ale i wszyscy ludzie myślący – wiązali nadzieje, bo zdawał się dawać alternatywę dla bezdusznego świata wolnej gospodarki rynkowej, w której wszystko – rzeczy i działania, człowiek i jego uczucia – sprowadzone są do wspólnego mianownika: wartości pieniężnej. Tak jak kiedyś chrześcijaństwo, socjalizm głosi zrealizowanie społeczeństwa, którym będzie władać nie brutalna siła i egoizm i strach, ale Wiara, Nadzieja i Miłość. I to w formach bardziej konkretnych niż w chrześcijaństwie. A teraz takiej alternatywnej ideologii nam zabrakło. A raczej straciło ją nasze pokolenie a chyba i pokolenie naszych dzieci. Bo nie wierzę, by to co jest istotą ideologii komunistycznej zostało pogrzebane na zawsze. Marzenie o zrealizowaniu społeczeństwa łączącego harmonijnie pełnię indywidualnej samorealizacji człowieka z celowym społecznym działaniem jest głównym nurtem marzeń człowieczych i myśli społecznej od zarania istnienia ludzkości Ale, niestety, konieczność wiary w coś i dążenia do czegoś wielkiego jest konieczna każdemu pokoleniu. Dziś, gdy tej wielkiej, zmierzającej do patrzenia w przyszłość idei, brak, jej miejsce zajmują namiastki. Rolę proroków pełnią szarlatani, mędrców – demagodzy. Więc o tym co się z gotującego dziś kotła jutro wychyli – lepiej nie myśleć...

Pesymizm historiozoficzny Franka nie zapadł w mą duszę zbyt głęboko. A gdy opuściliśmy Kyalt i wróciliśmy na Wschód, z mej świadomości na jakiś czas wyparły je problemy całkiem innej natury i kalibru. Choć może i nie do końca inne...