JAN BURAKOWSKI

JESIEŃ AKSOLOTLA

I. URLOP NA WYSPIE KYALT



5. Rozterki i obsesje człowieka sukcesu


Franek nie narzucał nam zbytnio swej obecności. Przyjechał wprawdzie z nami i pozostał na Kyalcie ponad tydzień ale spotykał się z nami tylko wieczorami i na nasze wyraźne życzenie. Jako człowiek subtelny i akuratny, zbyt chyba dosłownie zrozumiał nasze życzenie odpoczynku w ciszy i odosobnieniu. Nasz gospodarz popołudnia spędzał regularnie na morzu na swym mini jachcie „Sylwia”. Przeważnie samotnie ale to nie było regułą, bo dwa czy trzy razy dostrzegliśmy przy nim ładną i niezwykle miłą czarnowłosą dziewczynę. Wczesnym rankiem odbywał zawsze nader orzeźwiającą kąpiel w chłodnej, jak przystało na morze bądź co bądź Północne, wodzie a następnie po śniadaniu znikał aż do późnego obiadu w swym bungalowie. Nie, nie wysypiał się ani nie nadużywał przyjemności z tą atrakcyjną dziewczyną, która niekiedy towarzyszyła mu na jachcie. Tracił czas na zgoła dziwne zajęcia. Z dzbankiem – termosem pełnym kawy, obłożony książkami i broszurami upstrzonymi podkreśleniami i zakładkami, Franek z właściwym sobie systematycznym uporem, usiłował zrozumieć, usystematyzować i opisać swoistości polskiej historii ostatniego półwiecza.

O tej dziwnej przypadłości czy też zwichrowaniu psychicznym Franka – bo jednak trudno to byłoby nazwać zwykłym hobby – wiedziałem od dawna ale konkretne jego przejawy poznałem bliżej dopiero w Hanowerze i na Kyalcie.

Trzeciego chyba dnia po naszym przyjeździe do Mierzwów, panie po południu wybrały się „do miasta”. Sylwia uznała, że dla przybyszki z zacofanego i biednego Wschodu, do tego z prowincji, ogromną atrakcją będzie poszwendać się po eleganckich magazynach Limener Linden i okolicy. Krzysia – bądź co bądź kobieta – nie miała nic przeciwko temu. – Mogliśmy więc wreszcie z Frankiem całkiem swobodnie pogadać, mając w bezpośrednim zasięgu ręki dobrze zaopatrzony barek.

Jak zwykle po dłuższej przerwie, Franek zrelacjonował mi ostatnie nowiny ze Śląska, na którym bywał przynajmniej dwa razy w roku i skąd regularnie otrzymywał dość obfitą korespondencję i książki.

- Wiesz Janku – rozpoczął – w czerwcu wyskoczyłem na kilka dni do Nieklęczyna. Tak już znudziły mi się laboratoria i nagabywanie Sylwi, by jednak zainteresować się tym i owym, że musiałem odetchnąć innym powietrzem.

- Właśnie śląskim, świeżym? – roześmiałem się. – U nas nie ma dnia, by każda gazeta nie omieszkała donieść, że to najbardziej zatruty region Europy, że właściwie to cud, że żyją tam jeszcze ludzie i – o dziwo – drzewa mają liście.

- No cóż, dziennikarze muszą z czegoś żyć a wena twórcza jest rzadkim i oszczędnym darem bogów. A już w Polsce wręcz nie wypada napisać, że cokolwiek „w tym kraju” jest dobre lub zdrowe, choć na przykład skład chemiczny powietrza westfalskiego nie różni się specjalnie od śląskiego. Nie zauważyłem też by lasy nieklęczyńskie lub mazurskie wyglądały gorzej niż hanowerskie czy też oldenburskie. Zresztą w tym wypadku nie skład chemiczny powietrza był dla mnie istotny. Aha, masz pozdrowienia od Krysi Piętowej, oczywiście od Frani też. Podobno nie byłeś w Nieklęczynie od dziesięciu lat a z pisaniem listów też nie przesadzasz.

- Plotkarka z tej Krystyny! – Obruszyłem się. – Dziesięć lat! Przecież byłem w Nieklęczynie ... no, kiedy .. w 1982 roku ...

- Tak, rzeczywiście plotkarka! – roześmiał się Franek. – Przecież od 1982 roku upłynęło nie więcej niż dziewięć lat! Wiesz, zawadziłem też o Gracze ...

Teraz ja z kolei uśmiechnąłem się. Wiedziałem dlaczego Franek i tym razem musiał „zawadzić” o Gracze, skądinąd miejscowość niezbyt piękną i pozbawioną jakichkolwiek turystycznych atrakcji. – W Graczach mieszkała Zosia Pokorska, teraz po mężu Szublikowa. Nie widziałem jej od matury ale dzięki Frankowi wiedziałem o niej sporo. Po raz pierwszy Franek wspomniał mi o niej ponad dziesięć lat temu, gdy zwierzaliśmy się sobie nawzajem z różnych – zwyczajnych i dziwnych, przyjemnych i smutnych – doświadczeń życiowych przy ognisku gdzieś pod Rychertowem. Dopiero wtedy dowiedziałem się, że w czasach licealnych Franek podkochiwał się nie tylko we France Dachównie ale i w Zosi. Z nie znanych wyroków losu obie szkolne miłości tego przystojnego, zdolnego i dobrze ułożonego chłopca były wyjątkowo, wręcz dziwnie, pechowe. Pewnie po prostu był w swoich staraniach zbyt subtelny. Żeby chociaż tracił dziewczyny na rzecz nadzwyczajnych mężczyzn! – Przy Frani Mierzwa kręcił się prawie od początku nauki w liceum, by pod koniec dziesiątej klasy dowiedzieć się któregoś dnia, że jest ona już dziewczyną – a właściwie nawet nie dziewczyną lecz kobietą – Jasia Wolskiego, typowego, niezbyt okrzesanego wiejskiego osiłka o tępawej, dziobatej twarzy. Jak dowiedziałem się wiele lat później od ówczesnej przyjaciółki Frani, Irenki Kaliszewskiej, Jaś nie silił się na żadne wyszukane zaloty. Po prostu któregoś jesiennego popołudnia wyciągnął dziewczynę na spacer i gdzieś na obrzeżach naszego parku zwyczajnie przydusił do ziemi i zgwałcił. Mimo takiego początku i faktu, że Wolski chyba nigdy Frani specjalnie się nie podobał, ten wieczorny spacer zapoczątkował „romans” trwający prawie dwa lata. Gdy Mierzwa przetrawił ten zawód, zwrócił uwagę na Zosię Pokorską. O ile Frania była dziewczyną ładną i sympatyczną ale tak w ogóle to bardzo zwyczajną, Zosia była może trochę brzydsza ale na pewno niezwyczajna. Choć była naszą koleżanką przez cztery lata – nikt jej właściwie bliżej nie znał, nie miała w klasie żadnej bliższej przyjaciółki ani chłopaka. Mieszkała w Graczach, odległych od Nieklęczyna o dziesięć kilometrów i dojeżdżała do szkoły rowerem. Bardzo była do tego środka lokomocji przywiązana i rezygnowała z niego na krótko tylko w zimie, gdy nadchodziły duże mrozy lub drogi zasypywał śnieg. Mimo namów nauczycieli, a nawet perspektyw otrzymania stypendium mieszkaniowego, nie chciała korzystać z internatu. Była bardzo zahartowana i jedynym widocznym negatywnym wynikiem 20- kilometrowych codziennych przejażdżek rowerowych była nieco spierzchnięta skóra na jej policzkach. Ale to rowerowe dziwactwo było tylko drobnym marginesem niezwykłości tej dziewczyny. Bez przesady można powiedzieć, że była to osoba genialna. Bo określenie „najlepsza uczennica w klasie” absolutnie nie oddaje istoty rzeczy. Nawet profesor Podlipski musiał przyznać, że w swojej, ponad trzydziestoletniej, karierze nauczycielskiej z podobnym przypadkiem nie spotkał się. Zosia miała nadzwyczajną pamięć i kojarzyła fakty z szybkością i bezbłędnością maszyny liczącej. Na tle mizernych osiągnięć większości uczniów, geniusz Zosi jaśniał szczególnym blaskiem w przedmiotach ścisłych ale osiągała ona również najlepsze wyniki we wszystkich innych przedmiotach. Jej wypracowania z języka polskiego były krótkie i zwięzłe ale nigdy nie brakowało w nich niczego co powinny zawierać, nawet przecinka czy średnika. Już od początku dziesiątej klasy nauczyciele sprzeczali się, jaki kierunek studiów powinna wybrać by swoje zdolności w pełni wykorzystać. Gdy jednak nadszedł czas składania podań Zosia pogodziła wszystkich – oświadczyła stanowczo, że żadne studia jej nie interesują. Nie pomogły ani naciski – raczej miękkie – ze strony Zarządu szkolnego Związku Młodzieży Polskiej, ani ojcowskie rady i przestrogi dyrektora Kaczorowskiego. Podejrzewano, że być może decyzja Zosi jest spowodowana naciskami rodziny lub trudnymi warunkami materialnymi; wezwano więc jej ojca. – Pokorski z czapką w ręku wysłuchał argumentów, rad i napomnień dyrektora i wzruszył ramionami.

- O czym tu gadać, panie dyrektorze? My z matką też uważamy, że powinna się uczyć, jeśli już Pan Bóg dał jej tyle zdolności. Przyjemnie byłoby mieć w rodzinie nauczycielkę a może i lekarkę – no nie? Tym bardziej, że nie musi wcale iść zaraz do roboty. W kamieniołomach zarabiam nieźle, mamy ogród, świniaki i krowę – więc jakoś wiąże się koniec z końcem choć dzieciaków czworo. Ale ona nie i nie ... Już myśleliśmy, że może ma jakiegoś chłopaka, który przytrzymuje ją w Graczach – ale chyba też nie. To wstyd tak mówić o swoim dziecku ale Zosia jest chyba trochę dziwna. Nawet matka nie może z niej wyciągnąć wiele więcej niż „tak” lub „nie”.

Ta niewątpliwie bardzo dziwna Zosia wpadła w oko mego pechowego przyjaciela – jak dowiedziałem się od niego w dwadzieścia lat później. Ale i tu nie odniósł żadnych sukcesów. Ot, ileś tam razy podprowadził jej rower do skraju miasteczka, kiedyś coś tam szybko i sprawnie naprawił przy tym wehikule. Ale, gdy kiedyś wybąkał, ze może by w którąś niedzielę dojechał do niej do Graczów, oczywiście na rowerze, Zosia spojrzała na niego zdziwiona i zapytała – jak zawsze krótko i rzeczowo:

- A po co?

Mój przyjaciel, pod jej zdziwionym ale poza tym beznamiętnym spojrzeniem, całkiem zagubił się ale jednak zdołał wykrztusić, że „dlatego, że mi się podobasz”. Jak potem mi referował, Zosia spojrzała na niego jeszcze bardziej zdziwiona i po namyśle odrzekła:

- I ty mi się podobasz. Jesteś fajny chłopak. Ale nie trzeba.

Na tym wówczas konwersacja między nimi i amory Franka skończyły się. Widocznie z wyroków Opatrzności, jak zwykle dziwnych, nie sądzone było by Franek – skądinąd chluba naszego liceum – dorobił się, mimo dużych chęci i rzetelnych zachodów, dziewczyny w liceum. Mój przyjaciel jednak, z dziwnym uporem wracający wspomnieniami do szkolnych lat, nigdy także o Zosi nie zapomniał, a ostatnio już bardzo regularnie w czasie pobytu na Śląsku „zawadzał” o Gracze. Więc i ja, choć moja noga nigdy w tej miejscowości nie postała, wiedziałem o Zosi bardzo wiele. Że po maturze rozpoczęła pracę w kamieniołomach w księgowości i pracowała tam aż do przejścia na przyśpieszoną emeryturę, w tym dwadzieścia lat na stanowisku głównej księgowej. Ze wcześnie wyszła za mąż za bardzo zwyczajnego choć bardzo rzetelnego kolejarza, znacznie od siebie starszego, z którym dochowała się czworga dzieci. Dzieci były, jak się zdaje, udane ale zupełnie zwyczajne – żadne z nich nie przejęło ani fenomenalnych uzdolnień ani dziwnych zahamowań matki. Jak skrupulatnie ustalił mój dociekliwy kolega, żadne z tych dzieci nie należało do prymusów ale nie było też tępe więc aż troje z nich podjęło studia wyższe. Stary Pokorski jeszcze żył, choć, po kilkudziesięciu latach pracy przy wydobyciu i obróbce bazaltu, całkiem ogłuchł. Był więc zapewne usatysfakcjonowany, że następne pokolenie zrealizowało to, czego nie doczekał się od córki: najstarsza córka Zosi ukończyła medycynę a najmłodsza podjęła właśnie studia w opolskiej Wyższej Szkole Pedagogicznej.

- Ta Beatka Szublikówna – opowiadał mi teraz w Hanowerze Franek - jest niezwykle podobna do matki – choć znacznie ładniejsza. To naprawdę śliczna dziewczyna, trochę wyższa od Zosi i nie ma spierzchniętej cery – no, bo pewnie nie nadużywa jazdy rowerem. Byłem w Graczach w niedzielę po południu i poznałem ją, bo przyjechała w weekend z Opola. Nie tylko ładna ale także bezpośrednia i taka kobieca w zachowaniu, całkiem inna niż kiedyś jej matka. Przyjechała ze swoim chłopakiem, chcą się pobrać, choć Szublikowie sarkają, że trochę na to za wcześnie. Ale narzekają ot tak sobie, bo chłopak też do rzeczy. Być może jeszcze w tym roku będą w Hanowerze, bo zadeklarowałem, oczywiście, że praca dla nich u „Neumanna”, jeśli by chcieli zarobić trochę marek, zawsze się znajdzie.

I Franek westchnął.

Relację pobytu w Graczach Franek zakończył westchnieniem. – Nie potrzebowałem go pytać o przyczynę wzdychania choć przecież w rodzinie Zosi wszystko układa się raczej pomyślnie a jej najmłodsza latorośl jest ładna, miła, wyzbyta zahamowań matki i pewnie zorganizuje sobie życie – na wszystkich polach – nienajgorzej. Nie miałem wątpliwości, że mój przyjaciel nie był w pełni zadowolony ze swego losu, choć wszyscy wokół uważali, że jest urodzony w czepku. Cóż, widocznie każdy człowiek musi mieć swego robaka, który go gryzie

Franek nie skarżył się ale podejrzewałem, że nie jest w pełni zadowolony także ze swego życia rodzinnego, choć przecież Sylwia jest niewątpliwie ładną kobietą i wzorową matką, nie słychać też by ich pożycie wiązało się z jakimiś ekscesami. Z córkami też chyba wszystko w porządku. Jak na zachodnią młodzież, są wręcz bardzo spokojne i dobrze ułożone. Jedyny chyba problem wiąże się z tym, że obie przejawiają minimalne zainteresowania rodzinną firmą, podobnie jak ich mężowie. W tym cała młodsza generacja poszła we Franka. Ale tym chyba bardziej martwiła się Sylwia. Ale mimo wszystko, z jakichś względów, Franek nie był jednak zadowolony ze swego życia i z trochę chorobliwym zainteresowaniem śledził sukcesy na tym polu – rzeczywiste czy urojone – swoich szkolnych kolegów i koleżanek. W tym i Jana Domaniewskiego.

Franek westchnął raz jeszcze, sięgnął po leżący na regale opasły tom z którego krzykliwie kolorowej okładki spojrzały na nas z gładkiej, przystojnej twarzy, ironicznym i trochę bezczelnym spojrzeniem, oczy generała Kiszczaka. Franek zważył książkę w ręku, spojrzał na nią raz jeszcze z niechęcią i odłożył z powrotem.

- Przedwczoraj podesłała mi to Franka ... Jeszcze jeden tom idiotycznej makulatury, psiakrew!

Teraz ja dyskretnie westchnąłem. Nihil novi ... Nasze rozmowy zawsze rozpoczynały się od nieklęczyńskich wspomnień i nawiązań a kończyły na polskich aktualiach politycznych. Zwykle przystępowaliśmy do ich roztrząsania, gdy opróżniliśmy już butelkę a czasem i dwie. Wychylane, niezbyt często, nieduże, kieliszki wysokogatunkowego alkoholu znakomicie rozjaśniają umysły, łatwiej można przy ich pomocy dostrzec skomplikowane powiązania faktów, konstruować śmiałe uogólnienia i precyzować wnioski. – Tak było i tym razem. Franek nalał do pustych już od dawna kieliszków, powąchał ze skupioną uwagą i upił niewielki łyk. A następnie, żując orzeszek arachidowy, w jakiejś pachnącej ni to miętą, ni to eukaliptusem polewie (też wyrób firmy „V. Neumann), popatrzył na mnie, jakby lekko zmieszany.

- Powiedz mi proszę, Janku, z czego to się bierze, że polityką w Polsce zajmują się przeważnie ludzie bardzo przeciętni? Właśnie przeciętni: ani geniusze, ani debile. A na szczęście mało jest w Polsce – jak na razie – także charyzmatycznych szaleńców. Ot tacy jakby myśliciele z pokoju nauczycielskiego szkoły wiejskiej.

- No wiesz, chyba jednak grubo przesadzasz! – żachnąłem się. – Polityką w Polsce zajmują się różni ludzie – orły, debile z charyzmą i ambitni przeciętniacy. Jak wszędzie na świecie. A co cię tak ubodło?

- Chyba jednak niezupełnie tak samo jak „wszędzie na świecie”. Bo jednak w Polsce dzieje się trochę inaczej niż gdzie indziej. Nie od dziś i nie od wczoraj. I przeważnie nie jest to specjalny powód do dumy i optymizmu dla Polaków. A właśnie, jak mi się zdaje, jedną z cech charakterystycznych sytuacji w Polsce jest przeciętność, zaściankowość przywódców – nie tylko tych z pierwszej linii ale całej, jeśli tak można określić, klasy politycznej. Nie dostrzegających często istotnych problemów, wykorzystujących i podsycających fobie rodaków. – Przywódców i wczorajszych, firmujących realny socjalizm i tych dzisiejszych. Nic ich w gruncie rzeczy, poza realiami czasowymi i geopolitycznymi, nie różni.

- Naprawdę nie widzisz żadnych wielkich indywidualności? - nie dawałem za wygraną. - No a Prymas Tysiąclecia? Generał? Michnik? Kuroń? No i Wałęsa też chyba taki całkiem zwyczajny nie jest ...

Franek z zastanowieniem pokręcił głową.

- Wrzucasz do jednego worka bardzo różny asortyment, Janeczku. Zostawmy w spokoju kardynała Wyszyńskiego. To jednak zupełnie inna epoka, więc niech spoczywa w pokoju, patrząc z zaświatów na owoce swej działalności, nie zawsze smaczne i pożywne. Przejdźmy też do porządku dziennego nad Michnikiem. – To typowy harcownik – jego żywiołem jest niewątpliwie polityka ale raczej jako żywioł publicystyczny. Kuroń, Wałęsa? – tak, to niewątpliwie politycy – ale raczej taktycy niż stratedzy. Strasznie lubią nurzać się w codziennym żywiole życia, nie stronią także od błotka – sprawia im to nie lada frajdę. Ale chyba o tym, co ma być jutro, tacy jak oni nie mają ani czasu ani zbytniej ochoty myśleć. - Ktoś, kiedyś powiedział: „widzą drzewa ale nie dostrzegają lasu”. Tu ta sentencja pasuje jak ulał.

- No a Jaruzelski? Ostatecznie kilka razy zrobił coś, czego nie musiał robić a co zaważyło na losach Polski. Zauważyłeś: chyba tylko Generał nie używa zwrotu: „ten kraj”. Czy on jednak nie jest – a raczej był – kimś w rodzaju męża stanu?

Franek machnął ręką.

- Może i jest, ale Jaruzelski nie jest do końca politykiem. Mam czasem wrażenie, ze jest on ofiarą, którą złośliwy los zmusił do zajmowania się polityką. Pewnie mógłby być znakomitym oficerem średniej rangi, wzorowym notariuszem a może i opatem niewielkiego klasztoru. Ale nie ma nerwu do polityki i przeświadczenia, że to do końca jego przeznaczenie. Robi tylko to, co według niego, musi być zrobione – ani joty więcej. No i chyba nigdy nie miał klarownej wizji tego jak powinien wyglądać „ten kraj”, choć wie, że nazywa się on „Polska”. No a jak coś się robi – cokolwiek – z musu i bez poglądu na ostateczny cel – rezultaty muszą być kiepskie.

- Co do Generała, chyba masz rację. A co myślisz o Kiszczaku? Widzę, że Frania nadsyła ci nowości w tempie ekspresowym.

Mina mego rozmówcy wyrażała zgoła krańcowe zwątpienie i prawie rozgoryczenie.

- O Kiszczaku? Nic nie myślę, bo i po co? Tego typu literatury już nie mogę czytać. Wszystkie te wywiady – rzeki i rozciągliwe jak guma wspomnienia powtarzają schemat wynurzeń Gierka: trochę ogólników, sporo demagogii, odrobina starannie odmierzonej szczerości a wszystkie grzęznące w błocie drobnych, oślizgłych realiów: kto komu, kiedy i w jakim stylu podstawił nogę, kto był sprytny i przezorny a kto uczciwy ale gamoniowaty, kto radził się żony, kto wróżki a kto księdza od świętej Brygidy. Ale nigdzie ani śladu pogłębionej refleksji nad tym co było i co jest, ani śladu wizji kraju za lat dziesięć czy dwadzieścia. Ani śladu jakichś pryncypiów. – Nie, nie myślę o dogmatach marksistowskich czy katolickich a po prostu o jakichś poglądach na gospodarkę, czy choćby moralność. Bo jednak, gospodarka rynkowa, czy „wartości europejskie” to skala trochę za duża.

- Masz rację! – mruknąłem.

Ja też odczuwałem intuicyjnie, że u podstaw kryzysu systemu – w ogóle ale w Polsce szczególnie – leży bardziej niż coś innego właśnie brak pryncypiów. Ale, jak zwykle dopiero, gdy ktoś jasno sprecyzował moje myśli, uświadomiłem sobie w pełni, że je posiadam.

- Tak więc ekstowarzyszu Domaniewski – Franek uśmiechnął się – czytam, pytam, rozmyślam i coraz dalszy jestem od odpowiedzi na pytanie, z czego właściwie wynikł polski wariant „obalenia komunizmu” i co z tego wyniknie.

- Więc ciągle nie znajdujesz odpowiedzi na pytanie: „Coście zrobili z tym krajem, do cholery!” – spytałem trochę złośliwie.

- Właśnie ... Tylko trochę inaczej, za twoją sugestią, je formułuję: „Cośmy zrobili z tym krajem?”

Roześmieliśmy się obaj – może niezbyt wesoło ale szczerze.

To pytanie – oskarżenie, po raz pierwszy padło, gdy spacerowaliśmy w ciepły, letni dzień po lesie podkrasnogórskiem, za Rybakami. – Ze ścieżki biegnącej grzbietami morenowych wzgórz roztaczała się rozległa i wspaniała panorama Krasnogóry. – Zawsze, gdy patrzę stąd na miasto, robi mi się miękko na sercu. Tam, na dole, dostrzega się tylko szczegóły, często brzydkie i denerwujące: nierówne chodniki z popękanymi płytami, odpadające, niestarannie wybarwione elewacje całkiem nowych budynków, wysuszone słońcem trawniki i rozdeptane klomby z przekwitłymi kwiatami, o których dyrektorzy od „zieleni miejskiej zapomnieli. Dopiero stąd, z tego wzgórza, widać płynne, szerokie trasy nowych arterii, grupki jasnych wieżowców pięknie wkomponowanych w nadrzeczne skarpy i zbocza odległych wzgórz, rozległe podmiejskie osiedla otulone zielenią przydomowych sadów. Na wschodzie i południu zza podmiejskich lasów wynurzają się potężne kominy fabryk, elektrociepłowni, śmigłe konstrukcje wież nadawczych radia i telewizji. Jakże niewielkim fragmentem tej rozległej panoramy, obramowanej na widnokręgu siniejącą linią lasów i mgiełką jezior, jest stara Krasnogóra, ta którą poznałem w 1956 roku i w której zamieszkałem we wrześniu 1958 roku – ciasne skupisko wąskich uliczek skupionych wokół potężnej bryły zamku i trzech kościelnych wież. Tak, robi mi się miękko na sercu i odczuwam dumę, że mieszkam w tym mieście i chyba niezupełnie przypadkowo zostałem wpisany do złotej księgi jego zasłużonych mieszkańców ( choć oczywiście było jaskrawym nieporozumieniem, że wpisano mnie do tej księgi dwa lata wcześniej niż doktor Domaniewską).

I wtedy właśnie, w 1983 czy też 1984 roku, w momencie, gdy z dumą i czułością patrzyłem na moje miasto, padły te słowa: „Coście zrobili z tym krajem, do cholery!”.

Spojrzałem na mego towarzysza zdumiony.

- Nie rozumiem ...

- Piękne miasto! I wszystko to wyście zbudowali. Tyle było zapału, chęci pracy i całkiem niezła organizacja, choć trochę zawsze ze zbyt dużym marginesem improwizacji. Pamiętam to jeszcze z Sarzyny i Tarnowa. Wiesz, tam w Hanowerze trochę mi zawsze jest czegoś brak. I jeszcze kilka lat temu chodziło mi po głowie, że gdy stuknie mi sześćdziesiątka to sporządzę bardzo porządny ostateczny testament, przekażę interes w młodsze ręce i czmychnę na Wschód. Zakupię sobie przyzwoity domek w Nieklęczynie czy też Rychertowie i tu będę się starzał, oczywiście w wygodzie. A teraz nie mam już na to ochoty. Bo teraz tu wszystko rozłazi się, rozpada. I nie wydeptane trawniki, czy bankrutujące fabryki najbardziej mnie przerażają – to pewnie niedługo poprawi się. A ludzie - to chamstwo, pazerność, chęć sprzedania wszystkiego za marki czy dolary – tanio, nawet za bezcen. Pazerność jeszcze bardziej otwarta i prymitywna niż na Zachodzie. To mam na myśli mówiąc: „Coście zrobili z tym krajem?”

Patrzyłem wtedy na Mierzwę i narastała we mnie niechęć, prawie wrogość. Nie tyle ze względu na treść słów, bo to co mówił bliskie było i moim odczuciom, ale ze względu na czas i miejsce w którym były te słowa wypowiedziane. A także z uwagi nato, kto te słowa wypowiadał. Sentymentalny żal zupełnie nie przystawał do tego zadbanego, dobrze odżywionego Westdeutscha z różowymi policzkami i nienagannym przedziałkiem we włosach. – Więc spojrzałem wtedy na Franka nieprzyjaźnie i burknąłem:

- Coście zrobili? To co widzisz ... A może raczej należałoby zapytać „cośmy zrobili”? Bo i ty przecież, herr Mierzwa, też robiłeś coś ileś tam lat w tym kraju!

Gdy teraz przypomniałem mu to pytanie sprzed ośmiu czy może siedmiu lat, Franek spojrzał na mnie jak i wtedy – bez urazy lecz tylko ze smutnym uśmiechem.

- Masz rację ... Szukam odpowiedzi.

- I co? Wpadłeś już na trop?

- Chyba jeszcze nie. Ale spisuję powoli swoje wątpliwości i refleksję. – Franek uchylił drzwiczki i pokazał mi stosiki teczek kartonowych leżących na półkach. Wyglądało to porządnie i budziło szacunek. Jak wszystko co Franek robił.

- Ale jak to godzisz z firmą i laboratorium? – spytałem. Czy przypadkiem Rakowski i Kiszczak nie doprowadzą do bankructwa, a w najlepszym wypadku do obniżenia walorów estetycznych i organoleptycznych wyrobów, firmy „V. Neumann”?

Mój rozmówca roześmiał się.

- A wiesz, że nie. Po przedpołudniu spędzonym w laboratorium z przyjemnością wieczorem witam się nawet z Kiszczakiem a profesorowie Tomaszewski czy też Gieysztor wręcz mnie wręcz mnie pasjonują choć nie zawsze przekonują. A po kilku godzinach spędzonych w ich towarzystwie, doceniam z kolei rano walory pracy laboratoryjnej i niemieckiego, wcale nie ociężałego porządku.

- Bo praca laboratoryjna jest taka czysta i można osiągnąć w pełni sprawdzalne efekty?

- Właśnie. Firma więc na pewno, jak dotychczas, na tym nie traci. Być może traci trochę Sylwia ale tak do końca to nie wiem czy ją to naprawdę martwi ...

Na tym, wtedy w Hanowerze, nasze rozmowy na tematy polskie i rodzinne Franka urwały się, bo rozległ się odgłos wjeżdżającego na podjazd samochodu. Franek wyjrzał przez otwarte okno.

- No, wróciły nasze panie! Sporo czasu zajęły im te magazyny ... Wreszcie Anjelica będzie mogła podać kolację.