JAN BURAKOWSKI

JESIEŃ AKSOLOTLA

I. URLOP NA WYSPIE KYALT



1. Majowy poranek 1991


Bardzo powoli mijają minuty, jak bardzo leniwy żółw pełzną godziny. Odrobinę szybciej mijają dni, tygodnie i miesiące - a kwartały śmigają już jak spłoszone sarny. Ale bieg czasu - niewiarygodnie i nieubłaganie szybki - dostrzegamy tak naprawdę dopiero wtedy, gdy usiłujemy podliczyć minione lata i dekady lat. Przesuwaliśmy machinalnie, dzień po dniu, białe i czarne paciorki radości i smutków, nadziei i zwątpień- aż któregoś dnia uświadamiamy sobie ze zdumieniem i w popłochu, że uciułaliśmy już różaniec niewiarygodnie długi. -Jeszcze raz przeliczamy paciorki, ale rachunek jest ścisły i rzetelny: upłynęło wiele lat, wykorzystaliśmy już większość z tego niewielkiego limitu czasu przeznaczonego przez los na nasze życie. O wiele za dużo! I kiedy, do diabła to się stało? -Przecież dookoła nie zmieniło się prawie nic… - Prawie nic? - Wolne żarty kolego! Zmieniło się wszystko. Tylko ty w gruncie rzeczy zmieniłeś się niewiele, jesteś ciągle naiwny i niedoświadczony, choć łeb ci posiwiał. Zawsze miałeś za mało czasu na to by myśleć jak i po co żyjesz. Zbyt łatwo odkładałeś różne rzeczy na później - a teraz uświadomiłeś sobie nagle że pewnie na wszystko jest już za późno, że na pewno wielu spraw już nigdy nie podejmiesz, nie doświadczysz, nie doprowadzisz do końca.

Obudziłem się tego ranka zadziwiająco trzeźwy i przytomny, bez tego miłego stanu przymglonej półświadomości oddzielającej tajemnicze rewiry snu od chłodnej, przejrzystej rzeczywistości. Przepełniony byłem obejmującym, fizycznym wręcz odczuciem, że coś się zmieniło, że nie jestem taki sam jak wczoraj. Leżałem na wznak obserwowałem tańczące na suficie, w takt poruszanej lekkim powiewem zasłony, refleksy i odblaski słońca. Z ogrodu dobiegał rwetes ptasi, jak zwykle w pogodny ranek połowy maja a dom tchnął ciągle jeszcze spokojem i senną ciszą. - Nic dziwnego - jest przecież niedzielny poranek, a w tym domu mieszka nas tylko troje - Krzysia, ja i Adam. Troje… - To dokładnie tyle samo co przed ponad trzydziestu laty, pod koniec 1959 roku, nim ja tu się przeniosłem na stałe ... Tylko troje … A przecież jakże w tym domu bywało gwarno i wręcz ciasno. Czasami rankiem bywało tu tak samo głośno, jak dziś w tym wiosennym ogrodzie. Nie raz i nie dwa naciągałem kołdrę na głowę, by jeszcze choć o kilka minut przedłużyć drzemkę. Zaraz, zaraz- kiedy było nas tu najwięcej? - No tak, oczywiście, w początkach lat siedemdziesiątych. Rodzice Krzysi, nas dwoje i trójka dzieci - razem siedmioro. - Nie, nie siedmioro - przecież przez ostatnie dwa lata swego życia przebywała tu i moja mama. - Nie raz i nie dwa tęskniłem wtedy za chwilą ciszy, za kwadransem kojącej samotności. I dopiero teraz, gdy ciszy i samotności jest czasami aż nadto, uświadamiam sobie, jak w gruncie rzeczy radosny, pulsujący niecierpliwym rytmem życia, był tamten gwar i zamęt. - No tak, obróciło się koło, dorosło nowe pokolenie i zaczyna się nowy cykl - jak przed trzydziestoma laty. - Niedługo Adaś wprowadzi tu swoją Gosię, a my z Krzysią - już starzy - prędzej czy później zawieruszymy się w niebycie. Byle tylko możliwie sprawnie, cicho i bez mitręgi…

Bo tak, Bogiem a prawdą, komu jeszcze tak naprawdę jestem potrzebny? –Dzieci samodzielne - i to jak! - Każde z nich bardziej zaradne i przedsiębiorcze niż my z żoną razem złożeni. Ośrodek Metodyczny? No, tak, coś tam robię ale czy to, w gruncie rzeczy, nie symulacja działania? Mało już w tym zapału i nadziei. Niby wszystko w porządku: budynek stoi, są pracownicy, programy, nawet pieniądze, i wszystko funkcjonuje. Ale ja wiem najlepiej, że w belkach tego gmachu próchno a fundamenty zmurszałe. I nie wiadomo, co na próchnicy powstałej z tego rozkładu w nowej rzeczywistości wyrośnie. Aż dziw, że jeszcze nikt nie zażądał bym ten stary gmach opuścił. Owszem, nawet niecierpliwi, brodaci trzydziestolatkowie z Kuratorium, dochodzący jakże często swego na skróty, odnoszą się do mnie prawie z szacunkiem. Co najwyżej czasem ktoś bąknie, że przy swoich pięćdziesięciu ośmiu latach życia i trzydziestu sześciu jakże owocnej pracy /tak, tak ... zawsze dodają „ jakże owocnej”/ na niwie doskonalenia kadr pedagogicznych, zasługuję na odpoczynek /” jakże zasłużony” -dodają/. Więc chyba trzeba będzie niedługo złożyć stosowne pisemko, by nie zmuszać kogoś do przypomnienia mi, że jestem przecież reliktem minionego - może nie tym z najwyższych pięter nomenklatury ale za to nomenklatury jakże zasiedziałej. - Tylko, gdy już nie będę musiał rankiem jechać na Plac Słowiański, co ja właściwie będę robił? To problem, któremu trzeba poświęcić wreszcie trochę namysłu. Komu jestem tak naprawdę potrzebny? - No, chyba Krzysi ... Choć ona tak jest wrośnięta w ten swój szpital, tyle ma obowiązków wobec pacjentów, tylu dobrych przyjaciół, tak się przejmuje dziećmi i wnukami, że chyba zniosłaby moją nieobecność w tym domu. Choć kto wie ... - Po tygodniu znajomości wydawało mi się, ze znam Krzysię do ostatnich zakamarków ciała i duszy. Dziś - po trzydziestu latach wspólnego życia - wiem, że nigdy jej do końca nie poznam...

Dziwne, ale te - do gruntu przecież pesymistyczne - refleksje i odczucia tak naprawdę nie sprawiały mi specjalnej przykrości. Było, minęło... Że wielu rzeczy nie zrobiłem, które zrobić mogłem a może i powinienem? - Mój Boże, iluż zrobiło jeszcze mniej niż ja! Coś tam jeszcze przecież zrobię. Zasadzę pewnie jeszcze kilka drzewek w ogrodzie, jeszcze nie raz wyhoduje mnóstwo tulipanów- tradycyjnie najpiękniejszych przy naszej ulicy ... I co jeszcze? A ha zajmę się wybetonowaniem placyku przed garażem i drogi objazdowej. I to jeszcze dziś, bo to ważne! No, cóż, pewnie miałem rację wtedy, jeszcze na studiach przed tą nieszczęsną wyprawą do Łomianek, gdy koniecznie chciałem utopić się w Wiśle a nie potrafiłem, że jestem larwą, aksolotlem, która nigdy nie przekształci się w formę doskonałą. Może ... Ale taki już jestem i nie zmienię na starość swojej skóry. Teraz na pewno już za późno na transformację - a larwa też może być pożyteczna. Jak aksolotl w laboratorium.

Na pewno mogę jeszcze wybetonować ten placyk i dróżkę! Są one nierówne, pełne dołków powymywanych przez ulewy, zarastają brzydkimi kępkami trawy, którą trudno wykosić na nierównej powierzchni. Od dawna zamierzam ten placyk wybetonować, choć Krzysia protestuje. Ale ja mam swoje istotne powody, których przed nią na razie nie zdradzam. Chcę i ten kawałeczek planety zabetonować nie tylko z wygodnictwa /choć i to ma swoje znaczenie/. Jest jeszcze inny powód ważniejszy. - Od jesieni, starannie ukryte w pawlaczu, czekają na Maćka i Damiana, czeskie wrotki. Kupiłem je całkiem tanio na targowisku. - Więc, żeby chłopców nie ciągnęło zbytnio na ulicę i żeby nie zniszczyli do końca parkietu i dywanów w domu, trzeba mieć przy domu kawałeczek gładziutkiego betonu. I trzeba się pośpieszyć bo Agnieszka i Łukasz przyjadą z dziećmi przecież za niespełna miesiąc ... Przyjemnie pomyśleć, ile będzie zamieszania i gwaru, gdy wrotki trafią w ręce chłopców! - Choć ... kto wie? A nuż dziś nawet przedszkolaka urządza już tylko deskorolka? Maciek i Damian Przyborowscy. ... Długo nie mogłem się przyzwyczaić, że moja córka Agnieszka to pani Przyborowska.

Ale placyk i droga dojazdowa to nie koniec betonowania. Mam jeszcze jeden pomysł, którego też jeszcze nikomu w domu nie zdradziłem. Będzie też betonowy stół do ping-ponga ukryty w zacisznym kącie ogrodu. -Przed dwoma laty spędziliśmy z Krzysią urlop, prawie cały miesiąc, w Rodi Garganico, niedaleko Manfredonii. W Rodi, od 1946 roku, mieszka ze swoją liczną włoską rodziną wuj Bronisław, najmłodszy brat ojca Krzysi. Spędziłem tam, nad takim betonowym stołem, w piniowym lasku przy plaży, sporo przyjemnych godzin i to nieskomplikowane urządzenie sportowe bardzo mi się spodobało. Wiele sobie po tym stole obiecuję. - Oczywiście Adam, nasz najmłodszy syn, nie za bardzo będzie się palił do gry z ojcem, ale poodbijamy sobie czasem piłeczkę z żoną a gdy przyjadą dzieci zagram sobie czasem z Agnieszką i Łukaszem. Grają po amatorsku ale nieźle. No i będę mógł powoli poduczać wnuków. Być może dojdzie też wreszcie do rewanżowego meczu z Adasiem Zasadą.

Wykonanie takiego stołu to nie fraszka. Po pierwsze powierzchnia musi być trwała i twarda, z najwyższej masy betonu, musi być też idealnie gładka. Po drugie płyta powinna być umocowana na bardzo solidnej podstawie, której nie uszkodzi ani nie poruszy nawet najtęższy mróz /bo jednak Warmia i Mazury to nie Riwiera Adriatycka/. Oczywiście czegoś takiego sam zrobić nie potrafię, zresztą i placyku nie potrafiłbym solidnie wybetonować. To potrafi zrobić dobrze ze znanych mi rzemieślników tylko pan Kizior. - Tak, to sprawa pilna, zaraz po obiedzie zajdę do niego i zmuszę go, by zajął się tą sprawą.

Pan Kizior to dziś poważny przedsiębiorca i pewnie nie bardzo się będzie palił do zajęcia tak drobnymi a czasochłonnymi głupstwami. Ale na szczęście mam zawsze w zanadrzu argument ostateczny. Właściwie taki argument to uderzenie poniżej pasa- no ale, jeśli nie ma innej możliwości ... Są nim słowa: ,,Moja żona bardzo na pana liczy!” Gdy wypowiadam to zaklęcie /staram się to robić tylko w ostateczności/, Kizior przerywa wyliczanie pilnych i ważnych prac, które musi wypełnić, spogląda na mnie niechętnym, cokolwiek ciężkim wzrokiem i mówi krótko: „Proszę powiedzieć pani doktor, że wszystko będzie zrobione”. Bo pana Kiziora łączą z naszą rodziną, a ściślej z Krzysią, stosunki dość nietypowe i jakby zagmatwane. - Wszystko zaczęło się piętnaście lat temu, gdy bardzo późnym wieczorem, naszło nas przestraszone młode małżeństwo z malutką ale głośno płaczącą dziewczynką. Przypędziło ich do nas całkiem niegroźne, banalne zapalenie ucha środkowego u dziecka. Ale rozpaczliwy wrzask dziecka o północy napędził niedoświadczonym rodzicom tęgiego strachu i kazał im zapukać do drzwi pobliskiego lekarza - laryngologa. Za dokonanie prostego zabiegu Krystyna, nie prowadząca nigdy praktyki prywatnej, oczywiście nie przyjęła zapłaty i od tego czasu pan Kizior, dziś poważny przedsiębiorca budowlany, poczuł się dłużnikiem Krystyny do końca życia. Choć, czy naprawdę chodzi tu tylko o dług wdzięczności? Nie jestem tego całkiem pewny ... Gdy czasem widzę, jak Kizior łypie na Krzysię pokornymi i oddanymi oczami wiernego psa, budzą się we mnie podejrzenia, że to chłopisko kocha się, melancholijnie i beznadziejnie, w mojej żonie, choć ta mogłaby być przecież jego matką. - Pewnie nigdy nie dowiem się jakie uczucia nosi na dnie swego serca pan Kizior ale od czasu do czasu uczucia te - jakiekolwiek one są - bezwstydnie wykorzystuję.

Nie zdołałem do końca uświadomić sobie, jakie jeszcze czekają mnie w najbliższym czasie obowiązki i przeanalizować dogłębnie skomplikowanej kwestii uczuć pana Kiziora do mojej żony, bo uchyliły się drzwi i ukazała się w nich głowa Krzysi. - To nieomylny sygnał, że już minęła godzina siódma piętnaście. Bo Krzysia w niedzielę i w ogóle w dni wolne od pracy, nawet w czasie urlopu, wstaje punktualnie o siódmej. Wcale nie dlatego, że nie może wytrzymać w łóżku, wręcz przeciwnie, pewnie by chętnie podrzemała jeszcze z godzinkę. Ale Krzysia jest, niestety, ofiarą swoich trochę infantylnych przekonań i zbyt dosłownie pojętego poczucia obowiązku. Wierzy święcie, choć jest lekarzem, w różne prawidła higienicznego życia. Między innymi i w to, że długie wylegiwanie się w łóżku nie jest zdrowe. Więc i w niedzielę dzwoni w jej sypialni budzik o siódmej, po czym moja żona gimnastykuje się pełny kwadrans /oczywiście przy otwartym oknie/. A po gimnastyce rusza na półgodzinny ranny niedzielny spacer. Być może, że właśnie tej samodyscyplinie zawdzięcza dobrą kondycję i świeżą cerę. Być może - ale ileż miłych porannych chwil w ciepłym łóżku w związku z tym traci! I, niestety, nie tylko ona, bo przecież nie wypada by kobieta sama szwendała się w niedzielny ranek po lesie. - Ot i dziś - oczy ma jeszcze podpuchnięte, kuli się biedactwo z chłodu ale jednak, punkt po punkcie, realizuje swój poranny program. Gdy spostrzegła, że nie śpię, podeszła, pocałowała mnie na dzień dobry i przysiadła na brzegu tapczana. Wiedziałem co za chwilę powie: że ranek piękny i warto przed śniadaniem pół godzinki pospacerować po lesie. Uprzedzając tę propozycję nie do odrzucenia przyciągnąłem ją do siebie. Bez niechęci. - Moja żona zbliża się podobno do sześćdziesiątki ale ja w to nigdy nie uwierzę. Fiołkowe oczy patrzą na mnie tak samo ciepło i przyjaźnie jak zawsze, usta są pełne i różowe, piersi, w które teraz wtulam twarz - prężne. A lekki zapach jej rozgrzanego poranną gimnastyką ciała, wcale nie jest teraz mniej podniecający niż przed trzydziestoma laty.

Leżymy chwilę w milczeniu aż uspokoi się rytm krwi. Z lekkim westchnieniem odwracam głowę w stronę okna by nie widzieć wzgórka piersi z na wpół zakrytą brodawką. Bo choć moja męskość nigdy, jak dotąd, nie naraziła mnie na kompromitację, poranny dublet to jednak dla pana przed sześćdziesiątką rzecz nieco ryzykowna. Więc tylko myślę z żalem, że chyba nie wykorzystaliśmy w pełni młodości i wzdycham.

- Wiesz, Krzysieńko – mówię - dziś obudziłem się z przeświadczeniem, że nadchodzi starość. A właściwie, że już przyszła. Do mnie oczywiście.

W oczach żony dostrzegam najpierw tylko bezgraniczne zdumienie i niezrozumienie. Krzysia jest osobą aktywną, pracowitą i w ogóle dobrze zorganizowaną, nie traci więc czasu na takie głupstwa jak medytacje o upływie czasu. Ale zaraz miejsce zdumienia zajmują wesołe ogniki.

- Co ty mówisz?! Sposób w jaki mnie przed chwilą potraktowałeś nie wydaje mi się typowy dla staruszka, przynajmniej z punktu widzenia dzisiejszego stanu wiedzy medycznej. Ale - kto wie ... No, jeśli w ten sposób będą się u ciebie nadal przejawiać objawy starzenia się, to zgadzam się, niech będzie i starość!

- Uświadomiłem sobie, że niewiele zrobiłem i że wielu rzeczy już na pewno nie zrobię - ciągnąłem dalej, niezrażony jej niezbyt poważnym przyjęciem mych zwierzeń. - Wydaje mi się, nie po raz pierwszy zresztą, że w ogóle przypominam aksolotla.

- Kogo? - w głosie Krzysi zabrzmiał lekki niepokój.

- Nie kogo a co! - sprostowałem z wyższością. - Aksolotl to piękny, meksykański płaz wodny. A właściwie nie tyle dojrzały płaz ale larwa płaza zwanego amblistomą. Jest to stworzenie interesujące z różnych punktów widzenia. A przede wszystkim dlatego, że uparcie nie chce osiągnąć, nakazanej mu przecież przez naturę, ostatniej fazy rozwoju i przekształcić się właśnie w amblistomę. Woli pozostać do końca aksolotlem i w nieskończoność rozmnażać się w tej niedoskonałej formie. Po prostu jakby bał się prawdziwej dorosłości albo ta mierziła go...

- Nie tłumacz mi, co to jest aksolotl! - przerwała Krzysia. – W czasie studiów musiałam uśmiercić w laboratorium kilka egzemplarzy. -Więc uważasz, że ty również nie osiągnąłeś nakazanej, ostatecznej, dorosłej doskonałości?

- Sama chyba zdajesz sobie sprawę ze stopnia mego rozwoju...

- No, pewnie! Ale, jak sam powiedziałeś aksolotl jest stworzeniem interesującym a nawet pięknym. Płazią pięknością oczywiście.

- Tak ale jednak nie do końca rozwinięte...

- Trudno ... dobrze jednak, że to stworzenie ładne. Bo jednak mieć męża, który pewnego pięknego, wiosennego poranka przekształcił się w płaza, do tego w jego postać larwalną, to jednak sytuacja trochę szokująca. Nie uważasz? No ale, jeśli to stworzenie interesujące, piękne ... a nawet, hm, aktywne seksualnie, to może zniosę jakoś tę niespodziankę losu ... Ale teraz jednak najwyższy czas, by wstać bo grzechem byłoby przy takiej pogodzie nie łyknąć trochę świeżego powietrza. Tym bardziej, że dzień zapowiada się nieco kłopotliwy ... Ale na wszelki wypadek nie pójdziemy ścieżką nad jeziorem, bo - jako płaz wodny - mógłbyś dać nura a woda jeszcze bardzo zimna. Mieć męża aksolotla i do tego z katarem to już byłoby prawdziwe nieszczęście ...

Jak widać żona nie potraktowała moich zwierzeń z należytą powagą. Nawet o spacerze nie zapomniała. Z westchnieniem przeciągnąłem się raz jeszcze i podniosłem. Bo rzeczywiście, niedziela zapowiadała się pracowicie i w ogóle kłopotliwie. Jeszcze chyba w środę Adaś zapowiedział, że zaprosił na obiad Małgosię, bo chcą z nami omówić różne szczegóły związane ze ślubem i weselem. Przecież to już za półtora miesiąca. Bagatela! – szczegóły ... A więc chyba przede wszystkim coś w rodzaju podziału naszego domu - bo przecież nie zamierzają chyba mieszkać w akademiku. Choć, kto wie - z Adasiem jakoś trudniej nam się dogadać niż z Agnieszką a nawet z Tolkiem. Gosia jest atrakcyjną dziewczyną - to nie ulega wątpliwości. Nie ulega też wątpliwości, że jest inteligentna i bystra - chyba bystrzejsza niż Adam. To też dobrze. Ale jednak ma trochę inne geny niż ja i Krzysia, to się odczuwa. Nic dziwnego więc, że o weselu i o synowej w naszym domu myśleliśmy nie tylko z radością ale i z niepokojem. Więc może i warto wzmocnić się spacerem.